45 lat temu dokonał niemożliwego. Jego muzyka łączyła ponad podziałami [RECENZJA]
Dredy, trójkolorowa czapka i nieodłączny joint przy ustach – z tymi atrybutami w pierwszej kolejności kojarzy się najsłynniejszy rastaman na świecie. Ale Bob Marley to nie tylko zioło.
Aż trudno uwierzyć, że na pierwszą fabularną (dokumentalnych powstało już sporo) biografię króla reggae trzeba było czekać ponad 40 lat od jego śmierci. Można byłoby przymknąć na ten fakt oko, gdyby w efekcie spóźnionych o dekady prac powstało dzieło spełnione. Filmowi "Bob Marley. One Love" do takiego jednak daleko.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Najnowszy tytuł w filmografii Reinalda Marcusa Greena, reżysera nominowanego do pięciu Oscarów filmu "King Richard: Zwycięska rodzina" (i kończącego ten najważniejszy branżowy wyścig z jedną statuetką za główną rolę Willa Smitha), bierze na tapet krótki okres z życia legendy muzyki. Przygląda się bowiem głównie latom 1976–1978, opatrując je klamrą kompozycyjną w postaci dwóch niezwykle istotnych w karierze Marleya koncertów na rodzinnej Jamajce.
Na ekranie śledzimy więc (dość wiernie i z zachowaniem chronologii) losy bohatera, począwszy od zamachu na jego życie i późniejszym udziale w słynnym wydarzeniu pod hasłem przewodnim "Smile Jamaica", przez prace nad krążkiem "Exodus" w Londynie (album okazał się wielkim sukcesem i uzyskał status złotej płyty), aż po powrót do kraju i dokonanie na scenie ikonicznego pojednania rywalizujących i podsycających antagonizmy w narodzie przywódców dwóch przeciwnych partii.
Jak na opowieść o gwieździe estrady przystało, nie zabraknie tu więc niespiesznych sekwencji improwizacji muzycznych i sesji nagraniowych w studiu, które z powodzeniem wprowadzają widza w przyjemny trans. Największa w tym jednak zasługa samej muzyki Marleya, przy której trudno powstrzymać się od rytmicznego kołysania.
To właśnie klasyki reggae niosą na barkach film Greena, który na wielu polach ugina się pod ciężarem podjętego tematu. Choć w życiorysie Marleya nie brakowało wydarzeń granicznych (jak chociażby koncert grany kilka dni po próbie zabójstwa artysty w atmosferze – lekko mówiąc – polityczno-społecznych niepokojów), na ekranie często brakuje im należytej wagi; nie ma poczucia wysokiej stawki, o jaką toczy się gra. Tempo historii wytraca się nie tylko pomiędzy scenami, ale i wewnątrz nich.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Bob Marley: One Love - Official Trailer (2024 Movie)
Wyjątkiem jest tu scena zamachu, w której czas jakby nagle zwalnia, a filmowy król reggae (Kingsley Ben-Adir po raz kolejny wciela się w realną postać; w nominowanym do Oscara "Pewnej nocy w Miami..." był Malcolmem X, a w miniserialu "Zasada Comeya – wyższa lojalność" Barackiem Obamą) spotyka się wzrokiem z uzbrojonym przeciwnikiem. Co ciekawe, to w oczach drugiego z nich kryją się bezbrzeżny smutek, strach i uprzedzające rychłe wydarzenie przeprosiny; pierwszy patrzy na strzelającego tylko z zawodem i niemą prośbą. W scenariuszu Zacha Baylina ("Gran Turismo", "Creed III") i Franka E. Flowersa będą mieli okazję spotkać się jeszcze raz w sekwencji stanowiącej niejako odbicie tej pierwszej. Tym razem jej potencjał emocjonalny zostanie zaprzepaszczony.
Główna linia fabularna poprzecinana jest licznymi retrospekcjami, przedstawiającymi m.in. pierwsze wspomnienia ze związku z Ritą (niezła Lashana Lynch znana z "Królowej wojownik" czy "Marvels") czy początki wsiąkania w ruch Rastafari. Na szkodę historii działają jednak wielokrotnie powracające wstawki dotyczące ojca Marleya (był nim biały Jamajczyk brytyjskiego pochodzenia).
Choć jego nieobecność na pewno w istotnym stopniu ukształtowała muzyka, wątek ten wprowadza jedynie posmak kiczu w postaci łopatologicznej symboliki. Tani sentymentalizm psuje też niekiedy ważne sceny, w których dokonuje się jakiegoś rodzaju przełom. Do takowych zalicza się np. moment śpiewania słynnej "Redemption Song" w otoczeniu gromadki uśmiechniętych dzieci (swoją drogą wątek licznego, także z pozamałżeńskiego łoża potomstwa artysty jest tutaj jedynie wspomniany). Na szczęście nie zawsze odpowiednim zabiegom nie udaje się przesłonić tego, co w gruncie rzeczy najważniejsze.
A mowa tu o nieodzownie związanym z muzyką Marleya przesłaniem pacyfistycznym. Targana wewętrznymi konfliktami Jamajka drugiej połowy lat 70. to tylko – choć oczywiście prawdziwy – historyczny schemat, w który wpadały, wpadają i będą wpadać kolejne narody. Pod tym kątem film Greena brzmi znajomo także i w dzisiejszej Polsce, tak odległej czasowo i geograficznie od ojczyzny muzyka. Gdy w pojednawczym geście artysta połączył ręce polityków dwóch przeciwnych frakcji, udało mu się to, o czym wielu może tylko pomarzyć: podążywszy za piękną wizją, faktycznie ją urzeczywistnił.
Joanna Krygier, dziennikarka Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" rozmawiamy o serialach, które "ubito" zdecydowanie za wcześnie oraz wymieniamy te, które powinny pożegnać się z widzami już kilka sezonów temu. Możecie nas słuchać na Spotify, Apple Podcasts, YouTube oraz w Audiotece i Open FM.