"Bohemian Rhapsody". Samotność rockandrollowca. Widzieliśmy film o zespole Queen

Na Zachodzie dziennikarze wręcz masakrują "Bohemian Rhapsody", odsądzając reżysera Bryana Singera od czci i wiary. W Polsce zaś film o zespole Queen uważa się za jedną z najbardziej wyczekiwanych produkcji roku. Jaka jest prawda?

"Bohemian Rhapsody". Samotność rockandrollowca. Widzieliśmy film o zespole Queen
Źródło zdjęć: © Materiały prasowe

A zatem stało się. Filmowa biografia jednego z najpopularniejszych na świecie zespołów rockowych, niekwestionowanej legendy w przemyśle fonograficznym, brytyjskiej grupy Queen, a w szczególności jej frontmana Freddie'ego Mercury'ego została ukończona i jest gotowa na podbój dużych ekranów. I choć film Bryana Singera tak bardzo oczekiwany, wzbudzający tyle emocji i otwartych pytań to bardzo hollywoodzkie podejście do samego gatunku, tak jednak czerpie też z niego wszystko, co najlepsze oraz porywające. Stąd finałowe wrażenie należy jednak do tych z rodzaju pozytywnych niż odwrotnie.

Nie sposób zadowolić wszystkich

Oczywiście rzecz o zespole, który tworzyli w latach 1970 – 1991 Freddie Mercury, Brian May, Roger Taylor i John Deacon, można opowiedzieć na milion sposobów, a potem się zżymać, który jest najlepszy i mówi najpełniej oraz najwięcej o fenomenie brytyjskiego kwartetu. Z dużym prawdopodobieństwem trzeba założyć, że nigdy wszystkich i tak nie udałoby się zadowolić. Nie mam jednak złudzeń, że w przypadku obrazu Bryana Singera, o którym wszyscy już zapomnieli, że zrobił swego czasu bardzo udanych, nagrodzonych Oscarem "Podejrzanych", a dzisiaj jest kojarzony głównie z serią "X-Men", głos widza podzieli się podobnie, jak Polska cała na froncie polityczno-światopoglądowym. Zwłaszcza, że jego najnowszy film w równym stopniu fascynuje, co wywołuje także te ambiwalentne odczucia.

Obraz
© Wikimedia Commons CC BY

Ale jak pogodzić, jak celnie, również z artystycznym zacięciem, sportretować bez wątpienia geniusza w muzyce popularnej, jakim był Mercury? Jak fabularnie przedstawić składający się z czterech osób zespół, w którym każdy z jego członków był na swój sposób indywidualistą? Może nie tak charyzmatycznym, jak sam wokalista i nie tak ekspresyjnym czy pobudzającym wyobraźnię. Jednak żaden z nich, jako artysta i człowiek, nie powinien stać na drugim planie. Zresztą o to, przynajmniej tak z filmu Singera wynosimy, chodziło, żeby Queen był jednym organizmem, monolitem twórczym. "Co myślimy o Dannym?" – pyta w pewnym momencie Mercury pozostałych Queenów. Bo Queen to nie tylko Mercury, jak pewnie przez większość jest traktowany, ale też May, Taylor oraz Deacon.

A jednak Mercury

I w tym momencie trzeba to powiedzieć otwarcie. Rynek rządzi się swoimi prawami, a głos legendarnej grupy, najbardziej barwna jej postać i do dzisiaj, dwadzieścia siedem lat po śmierci, najbardziej rozpoznawalna, pozostaje na pierwszym planie również w filmie pod tytułem "Bohemian Rhapsody". Trudno, trzeba wybrać jakiś kompromis, na coś się zdecydować, a to rozwiązanie wydaje się po prostu najlogiczniejsze. Zresztą nie mają co do tego wątpliwości także dwaj członkowie zespołu, czyli gitarzysta Brian May i perkusista Roger Taylor, przy okazji producenci tego filmu.

Idąc do kina, przede wszystkim idziemy więc na historię o Freddie’em Mercurym, który współtworzy i rozsławia super band z jego nieśmiertelnym opus magnum, czyli sześciominutowym utworem będącym kolażem stylów, gatunków, perfekcyjnie łączącym elementy operowe z rockowymi, a którym jest oczywiście tytułowa "Bohemian Rhapsody" z albumu "A Night at the Opera". Warto wspomnieć, że jak to z przełomowymi, posiadającymi pierwiastek genialności rzeczami bywa, nie od razu kompozycja ta przypadła do gustu przyzwyczajonej do innego definiowania rocka prasie i całej branży. Producent muzyczny Ray Foster do dzisiaj pewnie pluje sobie w brodę, że się na niej nie poznał. Przy okazji zgrabny żart wypadł twórcom filmu, jeśli przypomnimy sobie grającego Fostera Mike’a Myersa, który jakiś odległy czas temu, w innej ekranowej produkcji, mało sobie głowy nie oderwał, machając nią zapalczywie przy akompaniamencie właśnie "Bohemian…" ("Świat Wayne’a").

Bezbłędny Malek

No dobrze, ale nie tylko o powstaniu tego rockowo-operowego klasyka jest sam film. Uwagę widza skupia bowiem życie i osobowość Freddiego, którego kreuje rewelacyjny Rami Malek. I tutaj naprawdę trudno mieć o coś pretensję. Malek jest całym sobą Mercurym. Zdecydowanie też zostawia w tyle grających pozostałych członków Queen: Bena Hardy’ego – Taylora, Josepha Mazzello – Deacona i Gwilyma Lee – Maya. Ten ostatni jest za to najbardziej podobny do pierwowzoru. Niemal wierna kopia. Klon doskonały. I to bez użycia CGI. Ale faktem jest, że Malek też bardzo Freddiego przypomina, a gra go zdecydowanie bezbłędnie, bez fałszywej nuty, z dużym wyczuciem i wrażliwością. Skądinąd jego bohater to dopiero wrażliwiec. Postać tragiczna, zagubiona w ugruntowywaniu swojej tożsamości, zarówno etnicznej, jak i seksualnej. A przez to dokuczliwie samotnej, kreującej świat wokół i siebie samego. Dopiero wiadomość o chorobie na dobre kształtuje Mercury’ego. Szkoda, że tak późno. I gdyby sprowadzić tę produkcję do samej roli gwiazdy serialu "Mr. Robot", to mamy tutaj do czynienia z absolutnie głęboką kreacją. Prawdziwym popisem sztuki aktorskiej, która znacząco i wyraźnie podnosi wartość całego filmu.

Obraz
© Materiały prasowe

Wartość, bo nie jakość. Tej nie musi. Bryan Singer to jednak fachowiec, a projektu o takiej ikonie sceny muzycznej nie można zrobić niedbale. To byłoby już zawodowe samobójstwo. W tym aspekcie będę bronił "Bohemian Rhapsody", nawet własną piersią. Ponieważ obok opowieści o życiu i twórczości głównego bohatera, Singer serwuje nam iście muzyczny spektakl, żywe ekranowe widowisko. Sceny z koncertów, ale też ze studia nagraniowego oraz sekwencje finałowe, podczas głośnego występu na stadionie Wembley podczas "Live Aid" w 1985 roku, mają w sobie i żar, i energię, jak i prawdziwe, pulsujące emocje. Nawet, jeśli reżyser zbyt często gra znaczonymi kartami to i tak nabieramy się na te tricki bez większego żalu. Mówiąc jeszcze inaczej, po prostu dobrze się bawimy.

Bez zaskoczeń

Tak, film jest hołdem złożonym Mercuremu i całej grupie Queen. To obraz, który nie robi krzywdy żadnemu z jej członków. Kto z otaczających ich osób okazał się postacią nikczemną, dwuznaczną, tego historia już oceniła. A może i rozliczyła? Tutaj nie znajdziemy rzeczy, które zaskakują. Kontrowersyjnych, niepopularnych. Rzekłbym, że całość zrobiona jest ze smakiem i wyczuciem. Zachowawczo? Bez wątpienia. Alkowę twórcy filmu zostawiają właściwie nieodsłoniętą. Ale chyba też nie o to w tym wszystkim chodziło. Na początku wspomniałem, że "Bohemian Rhapsody" zrealizowana została w duchu i według wzorców klasycznie hollywoodzkich. I może jedynie w tym ujęciu całość delikatnie traci, ponieważ w swoim przekazie jest na wskroś uniwersalna, poprawna i przewidywalna (wiem, jak to brzmi w przypadku biografii). Jednak Singer nie zdobywa się na tak osobistą i odważną wypowiedź, jak Oliver Stone w "The Doors" czy tak ostrą i wysmakowaną, jak Anton Corbijn w "Control" – rzecz o Ianie Curtisie i zespole Joy Division. Obrazowi twórcy "Ucznia szatana" zdecydowanie bliżej do kina rozrywkowego, aniżeli autorskiego. Warto mieć tego świadomość, decydując się na seans.

Obraz
© East News | BOURASSEAU

Reszta to rozważania i dyskusje na długie godziny i jeszcze dłuższe wieczory. Najlepiej w towarzystwie puszczonej z odtwarzacza ulubionej płyty Queen, a tych bardzo dobrych jest przecież kilka. Choćby ta, która szczególnie chwyta za serce, ostatnia nagrana za życia Freddiego Mercury "Innuendo" z roku 1991. Tak czy inaczej muzyka pozostała i niewykluczone, że dotrze oraz przekona ona do siebie kolejne pokolenia. Zainspiruje, tak jak zainspirowała zespół Muse, innych i przyniesie w niedalekiej przyszłości następne kamienie milowe w muzyce w ogóle. Tymczasem style i mody się zmieniają, ale Queen wydaje się być wieczne, żywe i pełne magii, jak na albumie "A Kind Of Magic". Z kolei film? Trzeba zwyczajnie pójść i posłuchać samemu.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (204)