Była zmorą reżyserów i producentów, a i tak każdy chciał z nią pracować. Marilyn Monroe miałaby dziś 96 lat
Pierwszy czerwca to okazja, aby na chwilę zatrzymać się przy ikonie kina, jaką bez wątpienia była Marilyn Monroe. Z okazji kolejnej rocznicy urodzin aktorki przybliżamy jej najważniejsze filmy i zastanawiamy się nad jej wiecznie żywym fenomenem w dzisiejszej popkulturze.
Mówiono na nią różnie: ikona, seksbomba, najsłynniejsza kobieta na świecie czy aktorka, która wywróciła kino do góry nogami. Praca z nią sprawiała trudności, ale obecność Marilyn Monroe w napisach początkowych gwarantowała sukces. I nawet jeśli jej filmografia jest uboga, a jakość produkcji nierówna, liczy się tylko fakt, że możemy zobaczyć ją na ekranie.
Krótki epizod z Marilyn
Podczas pracy nad "Słomianym wdowcem" z 1955 r. reżyser Billy Wilder prawdopodobnie żałował, że w ogóle przystąpił do pracy z Marilyn Monroe. - Gdzie ona jest? - pytał swoich podwładnych, ale nikt nie potrafił odpowiedzieć. Pytał, bowiem według planu byli do tyłu już dziewięć dni. Niby nic, ale jeden dzień kosztował wytwórnię aż 80 tys. dol. A więc nie było to takie nic, przynajmniej z punktu widzenia producentów.
Zobacz wideo: Dieta Marylin Monroe – co jadła i jak ćwiczyła seksbomba?
Monroe zniknęła. Po raz kolejny wszyscy mieli ochotę ją zabić. I nie chodziło jedynie o punktualność. Aktorka miała, jak to określił krytyk filmowy Sam Wasson, "niemal patologiczne problemy z koncentracją". Do tego zapominała kwestii (podobno niektóre ujęcia powtarzano po 50 razy!) i ogólnie nie zdawała sobie sprawy, w jaki sposób płynął czas na planie. Myślami Monroe była w zupełnie innym świecie.
I nawet jeśli Marilyn potrzebowała "dłuższej chwili", to i tak cała branża wiedziała, że praca z nią jest warta zachodu. W końcu Wilder, pomimo zszarganych nerwów, zdecydował się raz jeszcze z nią pracować przy "Pół żartem, pół serio". Dobrze wiedział, co robi - Monroe była kurą znoszącą nie złote, a platynowe jaja.
Modelka z wyboru
Zanim świat zapamiętał ją jako Marilyn Monroe, Norma Jean Mortenson, urodzona w 1926 roku, dużo przeszła. Pierwszy ślub wzięła już w wieku 16 lat, a na życie zarabiała pracą w fabryce. To właśnie tam uczestniczyła w swojej pierwszej profesjonalnej sesji zdjęciowej.
To zdarzenie zainspirowało ją, aby porzucić niewdzięczną pracę i rozpocząć karierę w modelingu. Prędko dała się poznać jako pin-up girl. To jednak nie wystarczało Mortenson – ona chciała więcej.
By zwiększyć swoją atrakcyjność, przefarbowała włosy na blond (jej naturalny kolor to rudy). Podpisała kontrakt z agencją aktorską, zaczęła brać lekcje, a także grywać w pomniejszych produkcjach. Mortenson wzorowała swój image na Jean Harlow, aktorce z klasycznego okresu Hollywood, którą 20 lat wcześniej okrzykniętą seksbombę.
Imię zmieniła na Marilyn, inspirując się aktorką Marilyn Miller. Pozostawała jeszcze kwestia nazwiska. Mortenson? A kto to słyszał? Żaden widz tego nie zapamięta, ono przecież wcale nie jest chwytliwe. "Monroe brzmi znacznie lepiej", zapewne pomyślała pewnego razu aktorka. I był to strzał w dziesiątkę.
Aktora, która hipnotyzuje. Filmy, które (zazwyczaj) nie poruszają
Wielu umyka fakt, że lwia część jej filmografii nie była najwyższych lotów. "Niagara", pierwszy kasowy sukces Monroe z 1953 r., to nieciekawie poprowadzone kino noir. Także w "Jak poślubić milionera" (1953 r.) jej rola sprowadza się do grania niepoprawnie głupkowatej dziewczyny. Tym samym zostaje przyćmiona przez Lauren Bacall, która gra u jej boku.
Jeszcze innym przykładem będzie "Książę i aktoreczka" (1957 r.), w której Monroe gra u boku samego Laurence'a Oliviera. I nawet jeśli sam film nie do końca porywa, to są tam momenty, w których Monroe przyćmiewa Brytyjczyka. Widać, że jest sprawniejsza aktorsko niż kilka lat wcześniej.
Rzecz jasna znajdziemy też wyjątki w jej filmografii, tytuły, które zasługują na miano klasyków. Wspomniany "Słomiany wdowiec", "Mężczyźni wolą blondynki" z 1953 r. w reżyserii Howarda Hawksa czy kultowe "Pół żartem, pół serio" z 1959 r. W tych produkcjach Monroe bryluje, potrafi bywać charyzmatyczna, a współczesny widz zaczyna rozumieć, na czym polegał jej fenomen.
Teoretycznie zaliczyła też występ w kultowym dramacie Josepha L. Mankiewicza "Wszystko o Ewie" (1950 r.), jednak była to jedynie rola drugo, a nawet trzecioplanowa. Monroe dopiero zaczynała, a sam film był sygnowany nazwiskiem Bette Davies.
Ikona wiecznie żywa
Hollywood nie zapomina o Monroe, chociaż od jej śmierci w tym roku mija 60 lat. Kinomani do dziś wracają do najpopularniejszych filmów z jej udziałem (jakie by one nie były), a teoretycy filmowi – na czele z Richardem Dyerem – uważają, że była ona jedną z pierwszych aktorek, których kreacje miały sprowadzić mężczyzn do kin.
Dotychczas najbardziej znane kobiece nazwiska – od Katharine Hepburn po Ritę Hayworth – były zarówno uosobieniem piękna, jak i niezależności czy pewności siebie. Ich bohaterki nie tylko pięknie prezentowały się na ekranie, ale i nie dawały sobą pomiatać, dzięki czemu widzki mogły docenić ich kreacje.
Jeśli chodzi o Marilyn, zazwyczaj jedynym autem odgrywanych przez nią bohaterek była jej własna cielesność. Doszło wręcz do sytuacji, w której jej nazwisko w Ameryce było wręcz synonimem słowa "seks". Nic więc dziwnego, że Monroe wciąż żyje w zbiorowej świadomości. To pokazuje, jak ogromne piętno odcisnęła na branży i całej popkulturze. Nawet jeśli zmarła w wieku zaledwie 36 lat.
Ostatnią, najpopularniejszą pośmiertną produkcją ogrywającą postać Monroe był głośny "Mój tydzień z Marilyn" z 2011 r. w reżyserii Simona Curtisa. Produkcja pokazała, że nie wystarczy jedynie w perfekcyjny sposób zimitować manierę Monroe (tak jak zrobiła to Michelle Williams), ale trzeba też zainteresować widza opowiedzianą historią albo podejść do opowieści w bardziej niepoprawny/nieszablonowy sposób. Inaczej dany film skończy jak "Mój tydzień" – zostanie prędko zapomniany.
Niedawno widzowie Netfliksa mieli też okazję zapoznać się z filmem dokumentalnym "Tajemnice Marilyn Monroe: Nieznane nagrania", w którym twórcy starają się wyjaśnić zagadkę tajemniczej śmierci aktorki. Niestety, produkcję można określić dokumentem dla największych fanów: nie ma tam nic odkrywczego w kontekście jej zagadkowego zgonu, choć wizualnie film ukazuje niepublikowane wcześniej materiały.
Z drugiej strony "Tajemnice" można potraktować jako przypomnienie faktów przed oczekiwaną premierą filmu "Blonde" w reżyserii Andrew Dominika, w którym w rolę Marilyn ma się wcielić popularna aktorka Ana de Armas.
Całość ma bazować na powieści Joyce Carol Oates (ten sam tytuł – "Blonde"), w której autorka stosuje całkiem błyskotliwy zabieg. Mianowicie opisuje (a raczej opowiada) karierę i życie Monroe alternatywną ścieżką narracji, w której amerykańska aktorka nie umiera w tragicznych okolicznościach na skutek przedawkowania. Oates świadomie poszerza jej życiorys, dzięki czemu książkowa historia otrzymuje drugie, zupełnie nowe dno.