"Ad Astra". Wystrzelili Brada Pitta w kosmos. Wróci po Oscara [RECENZJA]

- Czuję się dobrze i jestem gotowy wykonać tę robotę najlepiej jak potrafię - powtarza jak mantrę bohater grany przez Brada Pitta w "Ad Astra". W kosmicznej próżni spokój jego i widzów zostanie jednak zmącony. Jednak fani międzygalaktycznych potyczek będą zawiedzeni. To nie jest typowy film o kosmosie.

"Ad Astra". Wystrzelili Brada Pitta w kosmos. Wróci po Oscara [RECENZJA]
Źródło zdjęć: © Youtube.com
Piotr Grabarczyk "Grabari"

Roy McBride to crème de la crème amerykańskiej agencji kosmicznej. Doświadczony, nieustraszony i przerażająco spokojny. Nawet w obliczu potencjalnej tragedii. W dodatku naznaczony genami prawdziwej legendy - jego ojciec (w tej roli Tommy Lee Jones)
to ikona kosmicznych ekspedycji. Ikona, która z ostatniej wyprawy nie wróciła do domu. Nieoczekiwanie Royowi przypada zadanie odnalezienia ojca w odmętach Układu Słonecznego i - oczywiście - uratowania świata przed wyładowaniami magnetycznymi zagrażającymi naszej planecie. To wszystko zrobił on sam, tak jak stoi, bohater nad bohaterami.

Na papierze, ale i w zwiastunie, obiecuje to przyjemną, trzymającą w napięciu, ale jednak amerykańską papkę, w której forma weźmie górę nad treścią. Nic bardziej mylnego.

"Ad Astra" Jamesa Graya nie jest kolejną opowieścią o sile gatunku ludzkiego, który dzięki geniuszowi swojego umysłu coraz śmielej eksploruje kosmos i jest już o krok świetlny od poznania tajemnicy istnienia.

To film o ludzkich słabościach, które zjedzą nawet najsilniejszego człowieka. Reżyser w niezwykle inteligentny i przewrotny sposób mami widza wizjami podbijania nowego świata i znalezienia życia pozaziemskiego, serwując jednocześnie gorzką diagnozę: latamy tymi rakietami miliardy kilometrów, łakniemy kontaktu z inną formą istnienia, podczas gdy nie rozumiemy nawet siebie. Swoich uczuć, potrzeb i instynktów. Dla głównego bohatera i zgromadzonych przed ekranem kinomanów to niebywale smutna refleksja, która, paradoksalnie, gdy dryfujemy między kolejnymi planetami, sprowadza nas brutalnie na ziemię.

Obraz
© Youtube.com

Mimo tych wszystkich bajerów, wybuchów, wizualizacji i ogromu wszechświata film to "one-man show" Brada Pitta, który nie dość, że w tym kosmosie się unosi, to jeszcze jest wciąż kosmicznie piękny. Szczęśliwie, scenariusz pozwolił mu po raz kolejny pokazać, że jego kunszt opiera się nie tylko na urodzie, ale i aktorskiej brawurze.

Problemy w życiu rodzinnym, w tym mocno nadszarpujący jego reputację rozwód z Angeliną Jolie, nie zagięły go. Aktor powrócił silniejszy zawodowo niż kiedykolwiek. Zarówno "Ad Astra", jak i "Pewnego razu... w Hollywood" ustawiają go na pozycji lidera w wyścigu po Oscara za najlepszą rolę męską. Już bliżej gwiazd niż w kosmosie się nie da być, więc Akademio - nie zawiedź nas i Brada. Zawiedziona może być za to Liv Tyler, która ponad 20 lat po "Armageddonie" znów jest tylko kwiatkiem u skafandra kosmonauty. Może czas w końcu i ją wysłać w kosmos?

Obraz
© Youtube.com

Nie znaczy to rzecz jasna, że "Ad Astra" to film doskonały, bo mimo usilnych prób, reżyserowi nie udało się w kilku momentach uciec od hollywoodzkiej i zupełnie niepotrzebnej sztampy. Mamy więc niewnoszące wiele do fabuły cytaty z "Obcego" czy naginanie praw fizyki pod puentę już na takim poziomie, że "Gwiezdne wojny" zdają się naukową symulacją, a nie bajką. Nijak to psuje przyjemność z odbioru, bo - tak jak uprzedzałem już na samym początku tekstu - nie o tym jest ten film.

Obraz
© Youtube.com

Fani kosmiczno-filozoficznego kina dostaną od "Ad Astra" solidną porcję zarówno rozrywki, jak i refleksji, której nie powstydziłby się kultowy w niektórych kręgach "Interstellar". Jeśli kiedykolwiek zwracaliście wzrok ku gwiazdom, licząc, że zobaczycie coś pięknego, również się nie rozczarujecie, bo dostajemy dwie godziny "sam na sam" z Bradem Pittem. I choćby dla niego warto do tej rakiety wsiąść.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (79)