„Autopsja Jane Doe”: po trupach do celu [RECENZJA]
Przed kilkoma laty norweski reżyser Andre Øvredal dał się poznać polskiej publiczności za sprawą pomysłowego „Łowcy trolli”. Zrealizowany w stylistyce mockumentu film trochę postraszył, ale też przednio ubawił. W najnowszym dziele Øvredala proporcje te są mocno zachwiane. Z uśmiechem - jeśli w ogóle - wstrzymamy się pewnie do ostatniej sceny, za to w większości pozostałych towarzyszyła nam będzie trwoga. Bo co jak co, ale Norweg udowodnił, że Europejczycy potrafią straszyć.
Akcja filmu w dużej mierze sprowadza się do przydomowego prosektorium. To miejsce pracy Tommy’ego Tildena, najlepszego (jedynego?) koronera w okolicy i terminującego u jego boku syna. Rodzinny biznes ma się całkiem nieźle także za sprawą takich przypadków, jakie stają się udziałem mężczyzn po niespodziewanej wieczornej wizycie szeryfa. Stróż prawa przywozi im zwłoki niezidentyfikowanej młodej dziewczyny, z krótką instrukcją, by rano wszystko było już jasne. Młody Austin przekłada randkę, chcąc pomóc ojcu, zwłaszcza że standardowe procedury w najmniejszym stopniu nie wyjaśniają przyczyny zgonu. Skądinąd nie przypominam sobie drugiego filmu (może jedynie serial „Sześć stóp pod ziemią”), który w tak szczegółowy sposób odsłaniałby arkana pracy koronera.
U co bardziej wrażliwego widza już w tym momencie zapali się lampka ostrzegawcza, a ci o mocniejszych żołądkach zacierać będą tylko ręce. Zwłaszcza że norweski reżyser od samego początku misternie buduje klimat i atmosferę grozy. Zawieszoną pomiędzy nieco klaustrofobicznymi pomieszczeniami a całym sztafażem gatunkowych chwytów. Choć raczej tych manualnych - od szalejącej burzy przez skrzypiące drzwi po wyłączające się i włączające co rusz radio. Kiedy Øvredal twardo stąpa po ziemi, jest znakomicie, bo pierwsza część filmu zapowiada jeden z najlepszych horrorów ostatnich lat. Gdy ucieka w bardziej fantastyczne tony, a jak się okazuje Jane Doe (nazwana tak przez mężczyzn, którzy mają problem z jej identyfikacją) ma bogatą przeszłość, jest nieco gorzej. Oryginalność zastępują klisze, co psuje trochę efekt końcowy.
Nie na tyle jednak, by nie docenić „Autopsji Jane Doe”. I to w zasadzie w każdym elemencie filmowego rzemiosła. Od bardzo solidnego scenariusza, przez intrygujące, a niełatwe przecież do zrealizowanie zdjęcia, po aktorskie kreacje. Wydawać by się mogło, że jedynie męskie - Briana Coxa i Emile’a Hirscha (najlepsza rola od „Wszystko za życie” z 2007 roku), ale to ledwie pół prawdy. Bo równie magnetyczna, a pewnie najbardziej intrygująca ze wszystkich jest tu Olwen Catherine Kelly, czyli tytułowa Jane Doe. Mimo iż nie wypowiada ani jednego słowa, za każdym razem, gdy kamera skoncentrowana jest na niej, odczuwamy lekki dyskomfort. Nawet jeżeli nie zaspokaja to jej ambicji, młoda aktorka zawsze pocieszać może się tym, że rolę trupa w swoim aktorskim CV ma sam Val Kilmer.