Bartosz Żurawiecki: Happy end dla naiwnych

Tak się złożyło, że dzień po dniu obejrzałem dwa filmy, które w ostatnich latach wygrały festiwal amerykańskiego kina niezależnego w Sundance (niedługo kolejna edycja!). Najpierw „Frozen RiverCourtney Hunt, wydany w Polsce na DVD pod cokolwiek dyskusyjnym tytułem *„Rzeka ocalenia” (zwycięstwo w roku 2008), potem „Winter’s Bone”, czyli „Do szpiku kości” Debry Granik, który triumfował w tym roku (na nasze ekrany wejdzie ponoć w lutym). Oba filmy, już na poziomie fabuły, mają zaskakująco wiele punktów wspólnych.*

Bartosz Żurawiecki: Happy end dla naiwnych

Oba rozgrywają zimą na dalekiej, głuchej prowincji – „Rzeka ocalenia” w miasteczku na granicy amerykańsko-kanadyjskiej, „Do szpiku kości” gdzieś w górach Missouri. Bohaterkami są kobiety (no, u Granik dziewczyna) zmuszone dźwigać samotnie na swoich barkach rodzinne problemy, bo faceci poszli sobie w siną dal. Co ciekawe, w obu przypadkach stawką w ich zapasach z rzeczywistością jest dom, który może przepaść na poczet długów narobionych właśnie przez osobników płci męskiej – powracają (zwłaszcza we „Frozen River”) echa niedawnego kryzysu, w wyniku którego wielu Amerykanów straciło dach na głową.

Niestety, filmy Hunt i Granik łączy też to, że w epilogu serwują nam tzw. humanistyczne przesłanie w pakiecie z akcentem nadziei. Brzmi ono fałszywie w kontekście raczej ponurych zdarzeń, których byliśmy uprzednio świadkami. Triumf w Sundance wyraźnie wskazuje, jakie filmy uważają Amerykanie za kino niezależne, artystyczne, zaangażowane etc. i jakie są skłonni nagradzać. Ano takie, które pokazują tzw. prawdziwe życie, dotykają ważnych problemów społecznych i politycznych, ocierają się o tragedię, ale jednak nie burzą złudzenia, że wszystko może się ułożyć, a wartości wezmą górę.

Z tych dwóch filmów wolę „Do szpiku kości”, choć „Rzeka ocalenia” dostała dwie nominacje do Oscara (rola Melissy Leo i oryginalny scenariusz), zaś na okładce DVD znajduje się pełna entuzjazmu wypowiedź Quentina Tarantino, który ponoć uznał dzieło Hunt za... „ekscytujący thriller”. Tymczasem, moim zdaniem, to niezbyt zborna składanka chwytliwych motywów. Oprócz białej, porzuconej kobiety pod presją mamy tutaj bowiem także mniejszości etniczne (Indian Mohawków) i emigrantów przemycanych do Stanów przez tytułową zamarzniętą rzekę (pokazanych zresztą jako malownicze, anonimowe tło).

Hunt traci okazję, by złożyć z tych elementów przejmującą całość, gdyż zamiast zmierzać ku nieuchronnej tragedii – wynikającej nie tylko ze splotu okoliczności, lecz także z ludzkiej głupoty - asekurancko pichci morał, jak to w grzesznikach budzi się sumienie. Koniec końców, nikomu z rdzennych mieszkańców Ameryki nie dzieje się krzywda i jedynie zapewne ci anonimowi emigranci – Chińczycy, Pakistańczycy – dostają, gdzieś tam poza kadrem, ostro po dupie.

W filmie „Do szpiku kości” przynajmniej świat przedstawiony jest konsekwentnie odpychający. Nie chcielibyście zabłądzić w tamte rejony, nawet w celach turystycznych. Zamieszkują je ludzie brzydcy, okrutni, tępi. Odrażający, brudni, źli. Rządzący się własnymi, plemiennymi zasadami. To rzeczywistość jak z powieści Faulknera. Osobom, które miały nieszczęście się tu urodzić, pozostają dwa wyjścia: albo się bezwarunkowo przystosują i staną się takimi samymi potworami, albo uciekną stąd, gdzie pieprz rośnie.

Bohaterka filmu, Ree (Jennifer Lawrence) jest – jak na ten świat – za ładna i za inteligentna. Desperacko poszukiwać będzie swego zaginionego ojca, doznając przy tym najprzeróżniejszych upokorzeń od tubylców, z ciężkim pobiciem włącznie. A jednak, w epilogu usiądzie na ganku z rodzeństwem i sentymentalnie trąci struny banjo.

Granik najwyraźniej sugeruje, że można – dzięki sile woli i charakteru oraz, rzecz jasna, przy odpowiedniej dawce rodzinnej miłości - zbudować w piekle „normalne” relacje międzyludzkie. Fałsz! Za kilka lat Ree również zmieni się w grubego, zapijaczonego babsztyla. Happy end jest dla naiwnych!

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)