Berlin, ale... Festiwal oczami młodej krytyki.

Tegoroczny festiwal w Berlinie zaskoczył nas wszystkich z dwóch powodów. Po pierwsze – konkurs główny okazał się wyjątkowo słaby i pozbawiony większych emocji, po drugie – znalazł się w nim film absolutnie wybitny.

Berlin, ale... Festiwal oczami młodej krytyki.
Źródło zdjęć: © AP

Nie mogło być inaczej. Złotego Niedźwiedzia dla najlepszego filmu na tegorocznym festiwalu w Berlinie zdobył "Nader and Simin: A Separation" Asghara Farhadiego. Subtelny, acz niezwykle potężny w swym oddziaływaniu dramat okazał się najbardziej niekwestionowanym zdobywcą tej nagrody od czasu "Głową w mur" Fatiha Akina z 2004 roku.

Wyborom z poprzednich lat towarzyszyły często spore kontrowersje. Burzono się między innymi, że "Gorzkie mleko" Claudii Llosy to kino hermetyczne, a "Elitarni" Jose Padilhi - zakłamane, narzekano, że jury pomija filmy lepsze, wartościowsze. Farhadi tymczasem zjednał sobie wszystkich – widzów, krytyków, jury. Po seansie kiwaliśmy głowami, wymienialiśmy porozumiewawcze spojrzenia, rzadko coś mówiliśmy. Werdykt mógł być tylko jeden – złoto dla Farhadiego.

Poza tym olśnieniem tegoroczny festiwal przyniósł ze sobą serię gorzkich rozczarowań. W konkursie mierzyć mogły się z nim tylko dwa filmy. "The Turin Horse" – epickie, wyrachowane arcydzieło Beli Tarra oraz film dalece mniej oczywisty, "The Forgiveness of Blood" Joshuy Marstona. Reszta opływała pseudoartystycznym kuglarstwem i/lub nieumiejętnym wykorzystaniem filmowego języka. Przyzwoity repertuar znalazł się za to poza konkursem. Spore wrażenie zrobiła w tym roku skupiona na kwestiach genderowych Panorama Dokumentu, blok filmów prezentowanych w technologii 3D (sięgnęli po nią m.in. Wim Wenders, Werner Herzog oraz Michel Ocelot)
a także znakomita satyra policyjna „The Guard” Johna Michaela McDonagha oraz superbohaterski romans „Griff the Invisible” Leona Forda.

Niewiele sukcesów odniosły w Berlinie filmy z dobrze reprezentowanej na festiwalu Polski, anachroniczne jak "Świteź" czy "Sala samobójców", hermetyczne – "Made in Poland", albo zwyczajnie niespełnione – "Jutro będzie lepiej". W kuluarach powtarzano często, że lepiej byśmy mieli tu jednego silnego reprezentanta, niż kilku przeciętnych.

A zatem, dobry to festiwal czy nie? Odpowiedzią na to pytanie niechaj będą krótkie, ale dość zbieżne opinie wygłoszone przez akredytowanych na festiwalu młodych krytyków z Polski. Swoimi przemyśleniami, specjalnie dla Wirtualnej Polski, dzielą się:

Błażej Hrapkowicz, Restart Polskiego Kina:

Muszę przyznać, że bardzo jestem rozczarowany poziomem tegorocznego festiwalu. Propozycji artystycznie spełnionych i wpisujących się w polityczną linię Berlinale było tu naprawdę niewiele. Oba wymogi spełnił w zasadzie jeden tylko film. Nagrodzony Złotym Niedźwiedziem „Nader and Simin…” Asghara Farhadiego okazał się świetny dowód na to, jak inspiracja gatunkiem działać może na rzecz kina artystycznego. Farhadi czerpał z dramatu mieszczańskiego, ale dramaturgię scen skonstruował tak, jakby kręcił porządny thriller. To film dosadnie portretujący irańską klasę średnią, ale jednocześnie jest on bardzo subtelny, nienarzucający się, unikający osądów. Poza konkursem również działo się niewiele, ale bardzo podobała mi się prezentowana w nim "Pina" Wendersa, film, który najlepiej od czasu "Avatara" wykorzystuje technologię 3D. Dzięki jej zastosowaniu każdy gest aktorów i tancerzy stawał się na
ekranie częścią porywającego widowiska. Wrażenie zrobili na mnie także "Elitarni 2", zaskakująca kontynuacja, która w pełni wynagrodziła mi niedostatki części pierwszej oraz, dość prowokacyjnie, „Devil’s Double” Lee Tamahoriego, campowy befsztyk o irackiej dyktaturze. W Berlinie oczekiwałem jednak zupełnie innych emocji, dlatego uczuciem dominującym pozostaje już nawet nie niedosyt, a spore rozczarowanie.

Stanisław Liguziński, Interia.pl:

To moja pierwsza wizyta na festiwalu w Berlinie. Skala przedsięwzięcia i sposób organizacji były tam naprawdę imponujące, ale już same filmy nie dorosły do moich oczekiwań. O Berlinale zawsze słyszałem w kontekście filmowego liberalizmu i upolitycznienia, tymczasem tegoroczny repertuar okazał się wyjątkowo rozczarowujący. Nie można mu jednak odmówić zróżnicowania i próby przeciwstawienia się Cannes czy Wenecji, gdzie nagradza się przeważnie twórców uznanych. Tutaj stawiano przede wszystkim na mniejsze nazwiska, często debiutantów lub reżyserów o niewielkim dorobku. Tradycyjnie już nie udało się jednak utrzymać równowagi między konkursem głównym a sekcją Panoramy – to właśnie tam trafiło wiele filmów, które powinny znaleźć się w głównej selekcji, jak choćby znakomita „Pina” Wendersa czy nowy film Wernera Herzoga. Zwycięzca mógł być jednak tylko jeden. Zdziwiłbym się, gdyby został nagrodzony ktoś inny, zwłaszcza, że olbrzymiej formie filmu Farhadiego sprzyja kontekst polityczny – jedną z kluczowych postaci
tegorocznego festiwalu okazał się Jafar Panahi, inny Irańczyk przetrzymywany w areszcie przez własny rząd.

Michał Walkiewicz, Filmweb.pl:

Tegoroczne Berlinale pozostanie dla mnie festiwalem rozczarowań. Te niewielkie dotyczą samej imprezy, która okazała się absolutnie wyprana z klimatu, pozbawiona życia festiwalowego i w zasadzie niespełniona w aspekcie społecznościowym. Te największe związane są z samym programem, który, mówiąc eufemistycznie, był w tym roku nieporozumieniem. Jeśli w konkursie głównym jednego z pięciu najważniejszych festiwali filmowych na świecie znajdują się raptem dwa bardzo dobre filmy (pomijając Farhadiego, był to „Forgiveness of Blood” Joshuy Marstona i „Wenn wen nicht wir” Andresa Veiela), a najciekawsze pozycje – jak „Elitarni 2” Padilhi, czy „Submarine” Aoyade’go – pojawiają się poza konkursem, nie świadczy to najlepiej o strategiach selekcji. Do Berlina warto było przyjechać z dwóch powodów – pierwszy to poświęcony Pinie Baush trójwymiarowy film Wima Wendersa. Drugi – irańskie arcydzieło Asghara Farhadiego. Nagrody zostały rozdzielone sprawiedliwie,
ale spójrzmy prawdzie w oczy – każda inna decyzja byłaby dla jurorów kompromitacją. Cieszą nagrody dla Kędzierzawskiej i Staronia, szkoda tylko, że ten drugi brał udział w tak nieudanym projekcie. Nie mam pojęcia, gdzie przez ostatnie dziesięć dni mieściła się stolica kina, ale na pewno nie w Berlinie.

Bartosz Żurawiecki, felietonista WP:

Jak co roku, ciekawszych tytułów trzeba było szukać na Berlinale w sekcjach bocznych typu Panorama czy Forum Młodego Kina. Obejrzałem tam kilka filmów, które spokojnie mogłyby zająć miejsce paru knotów z konkursu. Program główny jest zbyt uwikłany w politykę i to raczej taką przez małe "p". Wiele filmów tutaj to produkcje, które finansowali lub współfinansowali Niemcy. Do tego trzeba dorzucić jedno czy drugie widowisko z gwiazdami oraz "ambitne kino" z Azji lub Afryki. Recepta od lat jest taka sama, danie przeważnie wychodzi mdłe. Przydałby się festiwalowi jakiś "restart", na co jednak na razie się nie zanosi.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)