Berlinale 2016: Kryzys imigracyjny i zwycięstwo Polaka [RELACJA]
Tegoroczne Berlinale pozwoliło odzyskać wiarę – w kino i w człowieka. Polacy znów zaznaczyli w Berlinie swoją obecność. *Tomasz Wasilewski wyjeżdża ze stolicy Niemiec ze Srebrnym Niedźwiedziem za scenariusz „Zjednoczonych stanów miłości” prezentowanych w konkursie głównym obok filmów takich tuzów, jak Gianfranco Rosi, Alex Gibney, Danis Tanović czy Lav Diaz.*
21.02.2016 09:40
Nagroda jest potwierdzeniem dobrej kondycji naszego kina. Nie ma w ostatnim czasie festiwalu, na którym nie znalazłaby się nadwiślańska reprezentacja. W ubiegłym roku z Berlina ze Srebrnym Niedźwiedziem za reżyserię „Body/Ciało” wyjechała Małgorzata Szumowska. W edycji AD 2016 reżyserka zasiadała w jury obok m.in. Clive’a Owena, Alby Rohrwacher i przewodniczącej komisji Meryl Streep. Dokonane przez nich wybory przyjęto z aplauzem. Krytycy zgadzają się, że nagrodzono najlepszych, w tym 35-letniego Tomasza Wasilewskiego. Jego „Zjednoczone stany miłości”, jak mówił reżyser po pokazie, opowiadają o czterech kobietach „na zakręcie życiowym”. Akcja filmu rozgrywa się na początku transformacji po zmianie władzy, ale twórcy zależało na tym, aby pokazywane przez niego emocje były zrozumiałe dla międzynarodowej publiczności. Jak widać, ten cel udało mu się zrealizować, bo zarówno jury, jak i krytyka docenili jego starania.
Kino z Lampedusy
Ale nie zabrakło – powracających tu rokrocznie – głosów na temat upolitycznienia festiwalu. Wystarczy przypomnieć sytuację z zeszłego roku, kiedy jury nagrodziło film Jafara Panahiego „Taxi-Teheran”. Film trudno było rozpatrywać w oderwaniu od sytuacji reżysera w Iranie, gdzie skazano go na zakaz wykonywania zawodu. W tym roku Złotym Niedźwiedziem nagrodzono dokument Gianfranca Rosiego "Fire At Sea”, poświęcony Lampedusie, wyspie leżącej na szlaku imigrantów z Afryki, próbujących przedostać się do Europy. To punkt ma mapie, który jest dla nich Ziemią Obiecaną, wymarzonym wybawieniem. Nie wszystkim udaje się do niego przedostać. Wiele łodzi tonie w czasie żeglugi. W jeszcze gorszej sytuacji są tratwy, łatwiejsze do zatopienia. To tutaj przyjechał papież Franciszek opłakiwać tych, którzy ponieśli śmierć w nadziei na znalezienie lepszego życia. W czasie jego wizyty do brzegu dobiła łódź ze 166 nowymi imigrantami.
Rosi przypatruje się temu epicentrum dramatu z perspektywy uchodźców na Lampedusie. Jest naocznym świadkiem ich szczęścia. Bo choć obietnica nowego życia wciąż się nie spełniła (wielu z nich, zwłaszcza Tunezyjczyków, odsyła się z powrotem), pobyt w strefie tranzytowej i tak jest dla nich wybawieniem. Dookoła nie świszczą kule, nie brakuje wody pitnej, a noc można przespać bez obawy o życie. „Fire At Sea” pozwala zbliżyć się do ludzi, o których czytamy w mediach niemal wyłącznie w sensacyjnym kontekście. Rosi przygląda się ich codzienności i zwyczajom, pragnieniom i traumom. To najbardziej ludzki obraz imigrantów, jaki zaserwowało nam kino. Zwolniony z tez i fajerwerków, a i tak niosący w sobie ogromny ładunek.
Clooney spotyka Angelę Merkel
Temat imigrantów i kryzysu uchodźców zdominował w tym roku festiwal. Już na konferencji prasowej po otwierającej Berlinale projekcji „Ave, Cezar!” braci Coen George Clooney zapowiedział, że do Berlina przyjechał na spotkanie z Angelą Merkel. Z kanclerz Niemiec spotkał się z żoną Amal, wziętą prawniczką libańskiego pochodzenia. Razem dyskutowali, jak mogą wykorzystać swoją popularność, by pomóc w kryzysie migracyjnym. Z kolei dokumentalista Michael Moore przysłał nagranie wideo, w którym w nieprzystającym do niego, poważnym tonie dziękował Europejczykom za sprzątanie bałaganu, którego narobili Amerykanie. Wdzięczność wyrażali również twórcy z Bliskiego Wschodu. Wzruszające były zwłaszcza słowa Mehrdada Oskoveiego, twórcy „Starless Dreams”, dokumentu o nieletnich Persjankach, które dokonały morderstwa na członkach swojej rodziny, bo ci zmuszali je do zdobywania narkotyków. Irańczyk zwrócił uwagę, że pamięta czasy, kiedy jego rodacy mieli problemy z wjazdem do Unii Europejskiej. Dziś nic nie stoi na
przeszkodzie, by mógł odwiedzić Berlin. Życzył tego samego uchodźcom, dziękując jednocześnie Europejczykom za udzielanie im pomocy w trudnym dla nich momencie.
Czy to się sprzeda?
Na Berlinale, w towarzystwie filmów, na nowo jednoczyliśmy się. Chociaż niepokój o to, czy Unia Europejska przetrwa, jak i lęk przed kolejnymi zamachami ekstremistów dało się odczuć w prezentowanych tu dziełach.* W „Śmierci w Sarajewie” Bośniak Denis Tanović, laureat Srebrnego Niedźwiedzia, zastanawia się, czy historia powtórzyłaby się, gdyby dzisiaj, tak jak w 1914 roku, dokonano skutecznego zamachu na głowę któregoś z mocarstw?* Jego refleksja zahacza o rolę mediów, które bagatelizują najtragiczniejsze wydarzenia, skupiając się jedynie na ich potencjale „klikalnościowym”, a także o wszędobylską znieczulicę. Czy kiedy tysiące uchodźców ginie w drodze na Lampedusę, a my nic z tym nie robimy, zareagowalibyśmy, gdyby śmierć dotknęła kogoś z „naszych”? Te niepokojące rozważania podlane są sosem ironii. Dzięki temu film nie uderza w bombastyczne tony i jest zwolniony z patosu. Pozostawia jednak niepokój.
Do wojny odniósł się też Spike Lee. Amerykański mistrz uwspółcześnił w „Chi-raq” starożytną sztukę Arystofanesa „Lizystrata”, rozgrywającą się w czasie II wojny peloponeskiej. Fabułę da się streścić w kilku słowach: zmęczone krwawym konfliktem gangów w Chicago kobiety odmawiają swoim mężczyznom wstępu do łóżka, dopóki nie zawiążą pokoju. Starożytne imiona brzmią w ustach bohaterów komicznie, podobnie jak Samuel L. Jackson zastępujący klasyczny chór. Ale Lee nie ogranicza się do roli komedianta. W jego opowieści pojawia się gorzka refleksja, z której wynika, że mimo upływu wieków nie udało nam się zapanować nad dążeniem do wzajemnej destrukcji.
Dokumenty szukają historii
Mniej gorzkie w wydźwięku były dokumenty, jak zwykle w Berlinie mocne i angażujące. Objawiła się nowa tendencja twórców posługujących się tą poetyką. Jeśli do tej pory dokumentaliści kierowali kamery na mniejszości, tak teraz szukają raczej historii.Świetne znaleźli twórcy „Mapplethorpe’a”, „Strike A Pose” i „The Lovers And The Despot”. Pierwszy opowiada o tytułowym artyście, który rejestrował amerykańską, gejowską scenę S&M. Jego fotografie pojawiły się w świecie sztuki w charakterze skandalu. Zbulwersowały opinię publiczną, oburzyły konserwatywnych Amerykanów. Kilka dekad po debiucie Roberta Mapplethorpe’a, okazuje się, że są naturalną kontynuacją zjawisk, które w świecie sztuki występują od wieków. Twórcy, razem ze specjalistami ze świata galerii, dowodzą, że kontrowersyjne fotografie są zakorzenione w martyrologii chrześcijańskiej i niewolnictwie. Męsko-męska przemoc była ich naturalnym czynnikiem, który dziś budzi u nas wiele wątpliwości.
Z kolei „Strike A Pose” to dokument poświęcony tancerzom Madonny. Twórcy przyglądają się słynnej trasie koncertowej królowej popu z początku lat 90. Siedem osób dostało szansę, by uczestniczyć w jednym z największych tego typu przedsięwzięć. W filmie znajdują się opowieści tancerzy, jak wyglądało ich życie po zakończeniu Blond Ambition Tour. Jak bumerang powracają historie uzależnień, walki z HIV, trudnych coming outach i próbie określenia własnej tożsamości. Twórcom udało się spojrzeć na ich losy z wielu perspektyw. Pokazali plusy i minusy stania na scenie z Madonną i jej – nie zawsze pozytywny – wpływ na bohaterów. Po projekcji na sali długo jeszcze lały się łzy. Bohaterów przywitano na scenie kilkuminutowymi oklaskami. To pozycja obowiązkową nie tylko dla fanów wokalistki.
Wreszcie „The Lovers And The Despot”. Robert Cannan i Ross Adam pokazali historię, która równie dobrze mogłaby okazać się scenariuszem filmu science-fiction. Bohaterami są małżonkowie z Korei Południowej – aktorka i reżyser. Wspólnie kręcą filmy, które odnoszą sukcesy na światowych festiwalach. Kiedy jadą promować najnowsze dzieło do Hong Kongu, do ojczyzny nie wracają. Okazuje się, że zostali uprowadzeni przez agentów Korei Północnej. Kim Dzong-il był tak bardzo zakochany w kinie, że nie mógł wybaczyć rodzimym twórcom, że nie potrafią stworzyć filmów, które zaistniałyby na arenie międzynarodowej. Uprowadzeni trafiają do obozu, w którym przez 2 lata i 3 miesiące nakręcili 17 filmów. Wiele z nich premiery miało na Berlinale czy na festiwalach w Moskwie i Austrii. Ta niewiarygodna, ale prawdziwa historia inkrustowana jest interesującymi pytaniami. Czy twórcy rzeczywiście pragnęli powrotu do rodziny i przyjaciół, gdy w Korei Północnej mogli realizować filmy o nieograniczonych budżetach, na produkcję których w
ojczyźnie na pewno nie dostaliby środków?
Ciekawą historię opowiada także fabularny film „Já, Olga Hepnarová”, w którym w tytułową bohaterkę wcieliła się chwalona przez krytykę Michalina Olszańska. W czeskiej produkcji przyglądamy się losom dziewczyny, który w wieku 22 lat wjechała rozpędzonym autobusem w ludzi czekających na przystanku. Był rok 1973. Hepnarová w sądzie zeznała, że nie żałuje popełnionego czynu i zdecydowałaby się go powtórzyć.
Odbiegając od poważnego tonu, sam śmiało mogę powiedzieć, i to nie tylko przed sądem, że bez namysłu zdecydowałbym się powtórzyć tegoroczne Berlinale. Berlinale 2016 charakteryzuje satysfakcjonujący poziom filmów (o wiele wyższy niż w ubiegłym roku), które stały się pretekstem do dyskusji o naszej kondycji i prawach, a także dobre tendencje tak w dokumencie, jak i fabule. Nawet jeśli Europa jest w kryzysie, kinu on nie grozi.
Artur Zaborski, Berlin