*Courtney Love reżysera filmu o swoim nieżyjącym mężu spotkała na planie jego dokumentu poświęconego członkom zespołu The Rolling Stones. Będąc po ogromnym wrażeniem jego metody pracy, właśnie jemu przekazała przepastne archiwum Kurta Cobaina. Brett Morgen poświęcił osiem lat na to, by się z nim zapoznać. Następnie zmontował film, który premierowo pokazano na festiwalu Sundance. Można go było zobaczyć także na Berlinale.*
Niepublikowane wcześniej zdjęcia, rysunki, nagrania, zapiski Cobaina złożyły się na "Kurt Cobain: Montage of Heck", kolejny film o liderze Nirvany, ale pierwszy z błogosławieństwem jego rodziny. W zamyśle reżysera miał to być portret Cobaina-człowieka, osoby naznaczonej piętnem depresji, nieradzącej sobie z samym sobą, otoczeniem, popularnością. Mężczyzny, który nie potrafił dostosować się do otaczającej go rzeczywistości, który w pewnym momencie poddał się, dołączając do niesławnego klubu 27, jak mówi się o gwiazdach (Jimi Hendrix, Janis Joplin, ostatnio – Amy Winehouse), które w tym właśnie wieku zakończyły życie. Niestety, „Montage of Heck” nie odbrązawia pomnika. Jest raczej kolejnym obrazem utwierdzającym legendę Cobaina, przedstawiającym go w sposób zgodny z obowiązującą narracją.
Morgen korzysta z dość utartego romantyczno-modernistycznego portretu artysty-człowieka, który czuje więcej niż inni, a swoją nadwrażliwość przekuwa w sztukę. Reżyser jest w swoim podejściu do legendy grunge’u niemal bezkrytyczny. Gładko przechodzi od jego trudnej młodości do związku z Courtney Love, od garażowego brzdękolenia do koncertów na największych scenach świata, od pierwszej lufki do uzależnienia od heroiny. Spojrzenie twórcy jest faktograficzne, ale mało analityczne. Chociaż oglądamy materiały, które wcześniej nie ujrzały światła dziennego, nie dowiadujemy się o Cobainie wiele nowego.
Courtney Love i jej córka Frances Bean na premierze filmu. fot: Susan Schneider i Robin Williams/AFP
Rzecz powinna więc ucieszyć tylko zagorzałych fanów Cobaina, którzy zyskują możliwość poznania swojego idola ze strony codziennego życia. Sukcesem twórcy jest niewątpliwie forma, w którą ubrał wyciągnięte z archiwum nagrania i teksty. Dzięki zastosowanym efektom specjalnym widz ma wrażenie, jakby Cobain pisał swoje notki na jego oczach, podobnie jest z tekstami piosenek. Z kolei nagrania z dyktafonu muzyka, jak i historie tyczące się jego młodości, zilustrował Morgan psychodelicznymi animacjami Stefana Nadelmana i Hisko Hulsinga, które budują klimat niepokoju, świetnie korespondując z zapiskami i wypowiedziami Cobaina. Ten film mógł w całości właśnie tak wyglądać.
Jest jednak inaczej. Do akcji szybko wkraczają bowiem wycinki z prasy, szczególnie z plotkarskich kolumn, a także nagrania koncertów, które wprowadzają do obrazu niepotrzebny melodramatyzm. Tym samym Morgen wyraża żal nad tym, że odszedł człowiek (przy okazji tylko – wielki artysta), ale nie drąży przyczyn jego śmierci. W mediach zagranicznych i wśród fanów trwa dyskusja nad tym, dlaczego tak jest. Czy na analizę takiego biegu historii nie pozwoliła Courtney Love, przez wielu uważana za przyczynek śmierci Cobaina (to ona odkryła przed nim świat twardych narkotyków)? Ominięcie nie tylko tej kwestii sprawia, że po seansie pozostaje duży niedosyt.
Jeśli więc coś z „Montage of Heck” wynika, to że rzecz oczywista – że muzyka Nirvany wytrzymuje próbę czasu i wciąż budzi dreszcze i emocje. Jak podsumowała seans tego dokumentu na Berlinale jedna z polskich dziennikarek, przez dwie godziny Morgan mógłby właściwie wyczernić ekran i zostawić jedynie muzyczne tło. Kultowe szlagier obroniłyby się same, a i wzbudziłyby zapewne większe zaangażowanie widza niż opowieść, jaką zaproponował Morgan. Sekrety z życia Cobaina spokojnie mogły pozostać w archiwum muzyka. Nie są nawet w połowie tak ciekawe, jak jego muzyka. * Ocena: 5/10*