Bezpieczny powrót do kina. Recenzja filmu "Jeden gniewny człowiek"
"Jeden gniewny człowiek" to wielkie spotkanie dwóch speców od kina akcji: Guya Ritchie'ego i Jasona Stathama. Ładnie się w tym filmie strzelają, choć gadają niezbyt mądrze. Ale na lato nic innego nie trzeba.
04.06.2021 14:30
Remake mało znanego francuskiego thrillera w wykonaniu Guya Ritchiego to zupełnie inna para kaloszy. Tamten film był mało sensacyjnym prawym sierpowym, a snutą ociężale tragedią ojca szukającego nie tyle zemsty, ile sensu zdarzeń kompletnie przypadkowych. Lecz, umówmy się, kto by nie chciał usłyszeć odpowiedzi na pytanie: "Co by na jego miejscu zrobił Jason Statham?".
Choć ta brzmi dzisiaj identycznie, jak brzmiała przed laty: wybił wszystkich winnych do nogi. Kto zna rzeczonego "Konwojenta", ten się zdziwi nie raz i nie dwa, bo to niby ta sama historia, lecz przepuszczona przez hollywoodzkie serce, przehandlowująca pełen żałości europejski chór za anglosaską orkiestrę na cztery karabiny i granat dymny. Lecz z drugiej strony, Statham nie byłby ani trochę wiarygodny jako zupełny przeciętniak, który w życiu z pistoletu nie wystrzelił, stąd w tej zamerykanizowanej wersji jest niemalże maszyną do zabijania. Tyle że, o dziwo, Ritchie starannie dozuje akcję, przez co "Jeden gniewny człowiek" aż do finału wydaje się buzować pod pokrywką.
I aż czasem trochę żal, że brytyjski spec od sensacji nie poszedł na całość, nie przełożył wajchy charakterystycznego dla siebie rollercoastera, tylko uznał za stosowne nakręcić gęsty i miejscami niepotrzebnie poważny epos akcji. Nigdy nie był bowiem mistrzem subtelności. Podobnie zresztą i magnetyzujący, niemalże nadludzki Statham.
Prosty tak naprawdę film o facecie, który zatrudnia się jako konwojent i ewidentnie nie jest tym, za kogo się podaje, mógłby być znacznie lepszy albo opowiedziany po bożemu, albo okraszony karkołomnymi narracyjnymi fikołkami, którymi Ritchie zasłynął. A tak "Jeden gniewny człowiek" jest bardzo niedoskonały na poziomie fabularnej konstrukcji, z jednej strony niepotrzebnie pogmatwany, z drugiej scenariuszowo przeźroczysty. Spoiwem jest Statham, niby ciągle zimny jak głaz, ale tylko czekać, aż eksploduje.
Ritchie chciałby zbudować piętrową intrygę, łącząc tutaj kino zemsty i film o przekręcie, do tego z posypką dramatu, lecz udaje mu się to wszystko połowicznie. Żeby nie zepsuć zabawy, milczę na temat samej intrygi, bo jednak może się ona podobać. Trudniej przyswoić formę jej podania, która co prawda imituje francuski oryginał, ale tamten był znacznie prostszy.
Nie, nie chodzi o to, że ktoś się pogubi, bynajmniej, po prostu jeszcze przed trzecim aktem siada napięcie. I to największy grzech "Jednego gniewnego człowieka", że wszystko jest klarowne i jasne już po wstępnej retrospektywie, co spuszcza powietrze z rozwiązania, wyjściowo zaskakującego i ekscytującego.
To powiedziawszy, już sam fakt, że nie sposób chyba pisać o tym filmie bez zdradzania fabularnych detali, jest całkiem nieźle rozegraną przez Ritchiego partyjką i mistyfikacją, nie gorszą niż ta, której architektem jest grany przez Stathama konwojent H. Tyle że pod jedną i drugą maską kryją się cokolwiek standardowe i oklepane rozwiązania: labirynt składający się z trzech przecinających się ze sobą prostopadle korytarzy. Aczkolwiek są to patenty nadal doskonale się sprawdzające. Stąd trudno chyba nie polubić tego esencjonalnego sensacyjniaka, lepszego niż lwia część filmografii Stathama, a zarazem, jak na Ritchiego, zadziwiająco mało fantazyjnego.
Ale może taki komfortowy, bezpieczny powrót do kina na rzeczy znane i lubiane to dobry bufor bezpieczeństwa, zanim nastanie sezon na filmy wymagające od nas zaangażowania nieco większego niż śledzenie, kto do kogo strzela. Paradoksalnie, istnieje szansa, że po wyjściu z kina z seansu "Jednego gniewnego człowieka" ujdzie z nas cały zgromadzony w tym tygodniu nerw.