Bill Pullman rozkochał w sobie Polaków. Nie jest typową gwiazdą
Sobotnie wieczory lubi spędzać z żoną w teatrze lub na koncercie. W niedzielę wstaje skoro świt i zaczyna pracę w ogrodzie. Zostało mu to od dziecka, bo dorastał na mlecznej farmie z szóstką rodzeństwa. Bill Pullman od 30 lat ogrzewa się w blasku fleszy, choć wydaje się zupełnie nie pasować do Hollywood.
Nie sposób myśleć o latach 90. w kulturze popularnej bez odniesienia do jednej z największych amerykańskich gwiazd tamtej dekady – Billa Pullmana. Jego udział i role w "Ja cię kocham, a ty śpisz", "Bezsenności w Seattle", "Zagubionej autostradzie" czy "Dniu niepodległości" sprawiły, że aktor na wiele lat stał się symbolem i kwintesencją kina popularnego.
Choć nie zawsze w mig jego nazwisko kojarzymy z twarzą, jak ma to miejsce na przykład z Bradem Pittem, George’em Clooneyem czy Harrisonem Fordem, kariera Pullmana przez długi czas rozwijała się równolegle do jego znanych kolegów.
Polskiej publiczności aktor przypomniał o sobie dwa lata temu w świetnej "Ukrytej grze" Łukasza Kośmickiego. A swoją postawą i otwartością podczas wizyty w Warszawie przy okazji premiery tamtego obrazu, zdobył serca nadwiślańskiej widowni. Teraz na Netfliksie można już oglądać trzeci sezon hitowego serialu "Grzesznica" ("The Sinner"), gdzie Bill Pullman wciela się w rolę detektywa Harry’ego Ambrose’a.
Pullman prywatnie to niezwykle skromny człowiek, który w najmniejszym stopniu nie buduje wokół siebie aury niedostępności i gwiazdorstwa. Zagrał do tej pory niemal w 100 produkcjach, od krótkich metraży, przez klipy, seriale i fabuły, po filmy dokumentalne. Po pracy najchętniej zaszywa się na ranczu w Montanie albo w rodzinnym domu w stanie Nowy Jork, gdzie robi własny cydr z dzikich jabłek, hoduje stadko krów i aktywnie angażuje się w inicjatywy ekologiczne.
Rozdźwięk między życiem prywatnym i zawodowym aktora jest tak wyraźnie widoczny, że aż szokujący. Gwiazdy szklanego ekranu wyobrażamy sobie zwykle jako nierealne wręcz postaci zamknięte w wieży z kości słoniowej, wychodzące jedynie na czerwone dywany i machające z oddali do tłumów złaknionych choćby rzutu oka na niedostępny i daleki od rzeczywistości świat. Tymczasem Pullman, który zna się przecież z setkami najbardziej znanych i lubianych aktorów i aktorek, zachowuje zdrowy rozsądek i występy na scenie i ekranie traktuje jako zwykłą pracę, która na koniec dnia może być też żmudna i męcząca.
W wywiadach woli opowiadać o szkodliwej dla zachowania równowagi w przyrodzie produkcji i konsumpcji mięsa, ogromnym śladzie węglowym wytwarzanym przez wielkie korporacje i ekologicznym wypasie bydła. Kiedy dzieli się swoimi przemyśleniami, nie stawia się w pozycji mędrca ani kogoś odklejonego od rzeczywistości, dla kogo "problemy zwykłych ludzi" są jakąś fanaberią. W świecie wyraźnie podzielonym na bogatych i biednych, znanych i anonimowych, świadomych i lekkomyślnych, stara się zachować dystans i sadowić gdzieś pośrodku.
W kwestiach, których sam nie zbadał i nie przeanalizował, stara się nie wypowiadać, rzadko więc budzi kontrowersje. W przeciwieństwie do wielu gwiazd fabryki snów nie jest wymieniany, gdy mowa o skandalach. Od niemal 35 lat jest mężem tej samej kobiety, z którą ma trójkę dorosłych już dzieci szukających własnego miejsca na świecie, często w dziedzinach związanych z kulturą i sztuką. Obraz tej rodziny, o której Pullman mówi z radością, że jest ze sobą naprawdę blisko, jest pokrzepiający. Stanowi żywy dowód na to, że także w Hollywood zdarzają się związki trwałe i wspierające się mimo przeciwności.
Poza pracą w kinie i telewizji Bill Pullman systematycznie podejmuje też znacznie bardziej wymagające próby. Chodzi o występy w teatrze, które dla każdego zawodowego aktora stanowią cenną lekcję, a zarazem prawdziwy sprawdzian umiejętności i doświadczenia.
W ostatnich latach takich wyzwań aktor podejmował się coraz częściej, wracając niejako do korzeni. Jego kariera na początku lat 80. opierała się głównie na występach w teatrach w Nowym Jorku i Los Angeles. Grał m.in. na Broadwayu w "Kozie albo kim jest Sylwia?" Albee’ego, "Oleannie" Mameta czy "Wszystkich moich synach" Millera z Sally Field na West Endzie. Oprócz tego sam pisze sztuki teatralne i udziela się jako mentor różnych programów wspierających młodych filmowców na drodze do osiągnięcia sukcesu zawodowego.
Nie sposób go nie lubić. Podobnie jak nie sposób nie lubić bohaterów, w których się wciela. Może na tym polega sekret tego niewymuszonego, bezpretensjonalnego aktorstwa – nieświadomy widz spodziewa się oglądać na ekranie przyzwoitego, sympatycznego gościa, którym aktor wydaje się na pierwszy rzut oka.
Na szczęście filmowcy obsadzają go często w nie tak znowu oczywistych wcieleniach, dając szansę się wykazać i zaskakiwać. A Pullmana na ekranie wciąż nam mało!