"Chłopak z sąsiedztwa": Nigdy więcej? [RECENZJA]
Reżyser *Rob Cohen musi pluć sobie w brodę. Gdy w 2002, po sukcesie wyreżyserowanych przez niego "Szybkich i wściekłych", odrzucał propozycję nakręcenia sequela, Hollywood leżało u jego stóp.*
Wziął więc pod ramię Vina Diesela i razem zbiegli z pokładu, jak im się wtedy wydawało, sezonowego hitu, by nakręcić „xXx”. Ale dobre wyniki kasowe wspólnego projektu nie pociągnęły za sobą spodziewanego prestiżu – Diesel szybko spadł do drugiej ligi, a Cohen nigdy nie trafił do pierwszej. Aktor szybko zrozumiał swój błąd i gdy parę lat później pojawiła się szansa powrotu do serii, która przyniosła mu popularność, skwapliwie z niej skorzystał. Ale dla Cohena nie było już tam miejsca.
Nie powinno to dziwić. Cohen, który karierę zaczynał jako producent pod koniec lat 70., nigdy nie miał wyobraźni potrzebnej do właściwego rozpalenia tej marki. Jest wyznawcą formuły, która swoje triumfy święciła 15-20 lat temu – dużo, szybko i bez sensu. Nie dziwi więc, że żaden z jego ostatnich filmów – „Niewidzialny” z 2005, „Mumia: Grobowiec Cesarza Smoka” z 2008, „Alex Cross” z 2012 – nie porwał publiczności, o krytykach nie wspominając. Fabularne schematy, nadmiar efektów komputerowych, brak chemii między bohaterami i kiepsko prowadzeni aktorzy – to tylko nieliczne ze składowych jego „stylu”.
Wszystko to, jak na dłoni, widać także w „Chłopaku z sąsiedztwa”. Cohen reanimuje formułę, która ukształtowała się niemal trzy dekady temu, po sukcesie „Fatalnego zauroczenia” z Michaelem Douglasem i Glenn Close, ale nie ma na nią żadnego pomysłu. Jest więc dwoje ludzi, jest przygodny seks, a w końcu także odrzucenie i wynikająca z tego obsesja. Jedyną atrakcję stanowi tu fakt odwrócenia ról. To dojrzała kobieta staje się ofiarą dwudziestolatka, a nie – jak należałoby się spodziewać – odwrotnie.
Ale to papierowa atrakcja, bowiem ani 45-letnia Jennifer Lopez nie wygląda na panią w średnim wieku, ani 28-letni, grający obłąkanego stalkera Ryan Guzman nie przypomina ucznia ostatniej klasy liceum. Dlatego, choć debiutująca scenarzystka Barbara Curry inspirowała się niesławną sprawą Mary Key Letourneau, 34-letniej nauczycielki, która urodziła dziecko swojemu 12-letniemu uczniowi, różnicy wieku nie widać na ekranie. Co więcej, bohater Guzmana początkowo miał być nieletni, ale w ostatniej chwili postarzono go o 3 lata, by nie odbierać Lopez sympatii ze strony publiczności. Zmieniono także status jej związku – w pierwotnej wersji scenariusza bohaterka była szczęśliwa w swoim małżeństwie, podczas gdy w wersji, która trafiła na ekran, jest zdradza przez męża.
Te dwie, wydawać by się mogło, drobne zmiany całkowicie zmieniają wydźwięk filmu, czyniąc go bardziej stereotypowym. Jako nieszczęśliwa, zaniedbywana żona, którą uwiódł pełnoletni sąsiad-psychopata, Lopez z miejsca zyskuje status niewinnej ofiary, a fakt romansu z uczniem uczęszczającym do szkoły, w której naucza, pełni tu rolę drugorzędną. Kibicujemy jej, gdy ukrywa przed uczniami i dyrektorem kolejne niewygodne fakty. Ale zamiarem Curry i Cohena nigdy nie było udanie się w kierunku „Niewiernej”, gdzie szczęśliwa mężatka wdaje się w romans z młodszym przystojniakiem, ani „Notatek o skandalu”, gdzie z kolei nieodpowiedzialna nauczycielka uwodzi nastoletniego ucznia. Miał powstać film stricte gatunkowy, odwołujący się do klasyki gatunku.
I mogłoby się to nawet udać, bo motorem napędowym filmów takich, jak „Fatalne zauroczenie”, „Nagi instynkt”, „Trujący bluszcz” czy „Sublokatorka” jest zawsze seksualna chemia pomiędzy bohaterami. Lopez i Guzman teoretycznie ją mają – ona w wieku 45 lat wygląda bardziej ponętnie niż kiedykolwiek wcześniej, zaś on, młody byczek, ściągnięty prosto z planu ostatnich części „Step Up”, nie potrzebuje żadnej dodatkowej rekomendacji. A jednak, gdy dochodzi między nimi do zbliżenia, scenie brakuje ognia. Parę jęków, widok seksownej bielizny i jego ręce na jej piersiach nie załatwiają sprawy.
Co poszło nie tak? Z całą pewnością nie chodzi o kwestię braku nagości, bo umiejętnie sfilmowana scena tego typu może się obejść bez niej. I początkowo wydaje się, że tak właśnie będzie w tym przypadku. Ale w kluczowej chwili Cohen ucina scenę igraszek odjazdem kamery, a seksualne napięcie momentalnie znika. Później, gdy w scenie mającej podkreślać postępującą obsesję chłopaka wykorzystane zostają strzępy tego, czego początkowo nam nie pokazano, jest już za późno na ratunek. Cała sekwencja sprawia kuriozalne wrażenie – rozhisteryzowany uczniak wspomina swoją kochankę, uderzając się po głowie... książką, ćwicząc boks i przytulając się do poduszki.
To kolejne potknięcie w filmie Cohena. W obranej przez niego konwencji przyjęło się, że to kobieta uwodzi mężczyznę, a następnie przeżywa nerwowe załamanie i staje się jego prześladowcą. Ma to swój sens, niekoniecznie – jak to się często filmom tego typu zarzuca – podszyty seksizmem. W filmach tego typu chodzi o coś innego. Kobieta, jako słabsza fizycznie, jest ciekawszym oprawcą. W pierwszej kolejności knuje, następnie osacza, a dopiero w ostateczności sięga po nóż, pistolet czy inną broń. Czyni ją to mniej stereotypowym i bardziej wymagającym przeciwnikiem, co podkreśla już nieformalna nazwa samej konwencji – bunny boiler movie – stanowiąca odniesienie do sceny z „Fatalnego zauroczenia”, w której Glenn Close wrzuciła króliczka rodziny Gallagherów do garnka z wrzącą wodą.
Ale gdy oprawcą jest mężczyzna, prześladowanie sprowadza się do użycia bezpośredniej siły. Modelowym przykładem jest tu „Sypiając z wrogiem” z 1991, gdzie Julia Roberts ucieka przed zawistnym, agresywnym mężem. Co ciekawe, także Lopez wystąpiła swego czasu w takim filmie – w „Nigdy więcej” z 2002 wcieliła się w bitą i poniżaną żonę, która uciekając przez całe Stany, przygotowuje się do ostatecznej konfrontacji ze swoim prześladowcą.
Curry i Cohen usiłują oba założenia połączyć, przez co bunny boilerem staje się w ich filmie mężczyzna. Knuje więc, rozwiesza w klasie zdjęcia, psuje hamulce w samochodzie męża, prowadzi gierki słowne z synem swojej ofiary. Sprawia to kuriozalne wrażenie, bo bohater Guzmana ma idealne warunki do stosowania przemocy fizycznej, a jednak decyduje się na nią dopiero w obligatoryjnym finale. Co gorsza, sam aktor nie ma dostatecznie rozbudowanego warsztatu, by przekonująco odegrać rolę chłopaka z problemami. Ale prawdziwym gwoździem do trumny jest scenariusz – pełen logicznych dziur, dawno zużytych klisz i wyjątkowo nieudanych dialogów. Dość powiedzieć, że to jeden z tych filmów, gdzie źródłem strachu jest odbicie w lustrze i przebiegający przed kamerą kot.