''Citizenfour'': Snowden - Making of [RECENZJA]
W nagrodzonym Oscarem dokumencie Laury Poitras od kulis oglądamy okoliczności ujawnienia przez Edwarda Snowdena najpilniej strzeżonych tajemnic Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA). I choć nie dowiadujemy się absolutnie niczego nowego o nielegalnych praktykach amerykańskiego rządu, nie jest to czas stracony.
Sprawa Snowdena od samego początku budziła żywe emocje. Informując opinię publiczną o globalnej inwigilacji dokonywanej przez NSA we współpracy z firmami telekomunikacyjnymi i obcymi rządami, młody analityk dokonał trudnego, ale – jak twierdzi – jedynego słusznego wyboru i otwarcie wystąpił przeciwko własnej ojczyźnie. Cios, jaki zadał w ten sposób Ameryce Obamy, jest potężny, a jego skutki – począwszy od krytycznej oceny działań rządu wystawionej przez społeczeństwo, poprzez kwestię ewentualnych zagrożeń ze strony terroryzmu, na stratach czysto wizerunkowych na arenie międzynarodowej kończąc – będziemy obserwować jeszcze przez długie lata.
Nie dziwi tym samym, że obok słów takich jak „bohater” czy „prawdziwy patriota” nierzadko pojawiały się też te mniej przychylne: „zdrajca”, „oportunista” czy nawet „terrorysta”. W tych drugich prześcigają się przede wszystkim politycy, ale konsekwencje dyskusyjnych działań Snowdena, jakimi straszą – czyli m.in. zwiększenie zagrożenia ze strony światowych siatek terrorystycznych czy niemożność skutecznego zapobiegania przeprowadzanym przez nie zamachom – pozostają czystą spekulacją, która skutecznie odwraca uwagę od kwestii podstawowej, tj. rażącego i nagminnego łamania konstytucji (i podstawowych praw człowieka) przez amerykańskie agencje bezpieczeństwa.
Wszyscy poznaliśmy tę historię i wpisaną w nią retorykę. W czerwcu 2013 roku twarz Edwarda Snowdena – szczupłego, niepozornego okularnika przed trzydziestką – zagościła w niemal wszystkich telewizjach, serwisach informacyjnych i gazetach. W ciągu zaledwie kilku dni bohater tych doniesień z animowanego analityka NSA stał się międzynarodową gwiazdą o rozpoznawalności Baracka Obamy, Jana Pawła II czy Kim Kardashian. Wszyscy mieliśmy wyrobioną opinię – o nim, i o tym, co zrobił. Ale ilu z nas naprawdę poznało człowieka stojącego za tą aferą? Ilu z nas wejrzało za fasadę jego medialnego wizerunku? Dotarło do źródeł? Zweryfikowało je?
To pierwsza, choć dość incydentalna, z arcyciekawych prawd, jakie ma do odsłonięcia film Laury Poitras. Dając nam Snowdena w wersji sprzed medialnego zgiełku, reżyserka pokazuje, że w drodze z hotelowego apartamentu w Hongkongu, gdzie nagrywano wyznania Snowdena, do końcowego przekazu medialnego – surowego, w pewnym sensie bezosobowego, czysto informacyjnego – uleciała jedna istota rzecz: osobowość rozmówcy. Nie powinno to dziwić, bo taka była wola samego Snowdena, tak też – przynajmniej w teorii! – powinny działać rzetelne mediów: oddzielać emocje od faktów, zawężać ogrom danych do niezbędnego minimum i wydobyć z nich stosowną puentę.
W tym konkretnym wypadku była to jedyna droga, bo gra toczyła się o zintensyfikowany, nierozmyty niczym przekaz – ukazanie amerykańskiego rządu jako świadomie nadużywającego przypisanej mu roli globalnego żandarma, stawiającego mocny fundament pod iście orwellowską wizję państwa policyjnego, która jeszcze do niedawna wydawała się niegroźną (bo niemożliwą do zrealizowania) fantazją. Udało się. W obliczu dobrze udokumentowanych, precyzyjnych informacji podawanych na masową skalę, amerykański rząd nawet nie próbował dyskredytować Snowdena, z miejsca zajmując pozycję defensywną. To moment niemal bez precedensu w dziejach amerykańskiej polityki, bo nawet w tak wielkich i niemożliwych do zatuszowania aferach, jak Watergate, Guantanamo czy romans Billa Clintona z Monicą Levinsky, podstawową strategią rządu było negowanie wszelkich doniesień tak długo, jak to tylko możliwe.
Wbrew pozorom było to jednak dość sprytne posunięcie, bo oto przedstawiciele rządu z łatwością rozczytali strategię Snowdena i świadomie usuwających go w cień dziennikarzy. Ignorując fakty, za to skupiając się na ewentualnych reperkusjach ich ujawnienia, rząd niejako wciągnął Snowdena z powrotem do gry, czyniąc go słupem ogłoszeniowym, na którym przypiąć można było dowolny afisz. Na przykład, że jest zdrajcą. Albo lekkomyślnym i naiwnym błaznem, kompromitującym kontrwywiad. Że powinno się go wtrącić za kraty. Że szuka jedynie taniego poklasku, a jego intencje nie są szczere.
Łatwo było rzucać podejrzenia, bo w kontekście czysto medialnym Snowden był wtedy postacią o mglistej, nieustalonej tożsamości. Ale mediów – zarówno tych, które ujawniły jego zeznania, jak i tych, które przekazywały je dalej – tak naprawdę nigdy nie interesowało poznanie motywacji Snowdena czy jego osobistej historii. Liczyła się treść, medialna pożywka, sensacja. Owszem, służąca tzw. słusznej sprawie, ale jednak sensacja. Bez tła i kontekstu. Film Poitras również ich nam nie daje. Nie grzebie w życiorysie Snowdena, nie pozwala też sobie na najmniejszą nawet wątpliwość w stosunku do jego intencji. Ale to właśnie tu po raz pierwszy możemy przeniknąć przez medialną mgiełkę i poznać go bliżej.
Wydaje się, że po dwóch latach od ujawnienia jego tożsamości jest już zdecydowanie za późno, by przeskoczyć narosłe od tego czasu wyobrażenia, ale już sama z nimi konfrontacja robi wrażenie. To jak wejrzenie za kulisy hollywoodzkiego filmu – nie widzimy bohatera w sztucznie wykreowanym otoczeniu, tylko aktora na planie, miast zmyślnej stylizacji dostajemy nagi konstrukt.
To zaskoczenie, bo oto „Citizenfour”, – film polityczny podporządkowany pojedynczej tezie, w zamyśle będący przedłużeniem znanej już z mediów historii – staje się też minimalistycznym, wycofanym portretem człowieka zakleszczonego w niewielkiej przestrzeni pomiędzy swoją przeszłością i przyszłością. Człowieka, który spalił za sobą wszystkie mosty, w nadziei, że jakiś został jeszcze przed nim. Reżyserce udaje się całą tę tymczasowość i niepewność swojego bohatera doskonale uchwycić. Tych kilka ujęć, kiedy Snowden śledzi pierwsze telewizyjne reakcje w sprawie wycieku, reaguje na alarm przeciwpożarowy w hotelu albo gdy w toalecie podenerwowany układa włosy, mówi o nim więcej, niż byłaby w stanie powiedzieć dowolna biografia. Na masce, którą znamy – masce twardego, niewzruszonego whistleblowera, wyrzucającego z siebie pełne, oskarżycielskie zdania – pojawia się wyraźne pęknięcie. Teraz widzimy faceta, który nie może być pewien swojego losu, faceta,
który tylko pozornie pogodził się z konsekwencjami podjętej już decyzji.
Ale jednocześnie Snowden nie jest ofiarą w tej wizji. Poitras widzi go jako inteligentnego gracza, który postawił wszystko na jedną kartę. Nie może być przypadkowości w jego decyzji o dobrowolnym ujawnieniu własnej tożsamości. Fakt ten niejako zbudował go w naszych oczach – dał mu wiarygodność, przychylność mediów i szacunek opinii publicznej, a co za tym idzie: olbrzymią przewagę nad przeciwnikiem.
Pozostaje pytanie: czy było warto? Zestawienie tamtej, niepewnej rzeczywistości z tą obecną, już mocno ułożoną, może zaskakiwać. Oto bowiem okazuje się, że gdy medialny szum ucichł, a sprawa spowszedniała... niewiele się zmieniło. Nikt nie poniósł konsekwencji. Nie poleciała żadna głowa. Tłum nie wyszedł na ulice. NSA wciąż szpieguje na potęgę, a recenzenci filmu coraz częściej pytają – za co ten Oscar, przecież nie ma tu nic nowego?