Collin Farrell: W gruncie rzeczy jestem całkiem zadowolony ze swojego życia [WYWIAD]
18 listopada do polskich kin wszedł obraz „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”, na który czekają wszyscy fani Harry'ego Pottera. W filmie zobaczymy między innymi Collina Farrella, który w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek przyznał, że od dawna zazdrościł kolegom z branży grającym w ekranizacjach powieści J.K. Rowling. W rozmowie z naszą amerykańską korespondentką aktor otworzył się i nie uciekł od odpowiedzi na pytania, jak z perspektywy 40-latka ocenia swoje życie. Opowiedział m.in. o trudnych pytaniach, jakie zdaje mu Henry (dziecko jego i Alicji Bachledy-Curuś – przyp. red), a także streścił, jak wyglądała wizyta syna na planie filmu.
Yola Czaderska-Hayek: Przed nami nowy film ze świata Harry’ego Pottera, „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć”. Grasz w nim Percivala Gravesa, który w Magicznym Kongresie Stanów Zjednoczonych odpowiada za bezpieczeństwo. Jak to się stało, że dołączyłeś do tego projektu?
Colin Farrell: Mój agent przekazał mi wiadomość, że J.K. Rowling napisała oryginalny scenariusz i że David Yates, który ma reżyserować film, chce do mnie zadzwonić. Natychmiast powiedziałem, że czekam pod telefonem. David chyba wtedy jeszcze nie czytał całego tekstu, wiedział tylko z grubsza, o czym ta historia ma być. Pogadaliśmy jakieś pół godziny albo dwie minuty, sam już dobrze nie pamiętam (śmiech). Dobra, powiedzmy, że pół godziny, tak brzmi lepiej. Wprowadził mnie w temat, wyjaśnił, kim mają być nowe postacie i na tym rozmowa się zakończyła. Później wróciliśmy do sprawy, gdy przeczytałem scenariusz, i wtedy już rozmawialiśmy o konkretach. Od razu wiedziałem, że chcę w tym zagrać, więc nie musiałem zastanawiać się długo.
Co Cię urzekło w tym pomyśle?
Nigdy wcześniej nie miałem okazji występować w produkcji tego rodzaju i przyznaję, że trochę mnie kusiło. Bardzo lubię filmy o Harrym Potterze i zawsze zazdrościłem kolegom z branży, grającym czarowników (śmiech). Paru moich krajanów wystąpiło w cyklu o Potterze, chociażby Richard Harris, czyli ten pierwszy, oryginalny Dumbledore, a także Brendan Gleeson jako Szalonooki Moody. Miałem nadzieję, że ktoś zadzwoni także do mnie, ale niestety, telefon milczał (śmiech). Z tego, co wiedziałem, J.K. Rowling stworzyła oryginalną historię, bazując luźno na książce, która nie była nawet powieścią, tylko bestiariuszem, spisem wszystkich fantastycznych stworzeń, które zaludniają świat Harry’ego Pottera. Pomyślałem sobie, że z tego może wyjść coś fajnego. Poza tym miałem też ochotę, żeby zagrać w czymś lżejszym, zabawniejszym. Ostatnio występowałem głównie w mrocznych, depresyjnych, śmiertelnie poważnych produkcjach i potrzebowałem odmiany. W „Fantastycznych zwierzętach…” miałem okazję wkroczyć do pięknego, baśniowego świata, który może człowieka zauroczyć od pierwszej chwili. No i jest jeszcze magia. Tak naprawdę nie zastanawiałem się ani chwili, tylko od razu powiedziałem, że się zgadzam.
Nie miałeś kłopotów z przejściem z naszej rzeczywistości do świata magii?
Nie, wprost przeciwnie, to było wyjątkowo ciekawe zadanie. Scenariusz J.K. Rowling podziałał mi na wyobraźnię, a do tego po wejściu na plan znalazłem się wśród tylu bajecznych dekoracji i kostiumów, że świat Harry’ego Pottera stał się dla mnie niemalże rzeczywisty, namacalny. Mógłbym to porównać do siedzenia w kinie: kiedy oglądam film, zapominam, że pokazana na ekranie historia nie dzieje się naprawdę – fachowo to się nazywa „zawieszenie niewiary”. Podobnie było na planie. Aby móc się wcielić w czarodzieja, musiałem sam zawiesić swoją niewiarę i zapomnieć, że to wszystko jest tylko filmową bajką. Wszedłem do piaskownicy i zacząłem się bawić razem z innymi.
Plan filmowy jako plac zabaw. Ciekawe porównanie.
Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że do udziału w „Fantastycznych zwierzętach…” podszedłem z mniejszym zaangażowaniem niż na przykład do roli w drugim sezonie „Detektywa”. Percival Graves to postać, która wymaga wysiłku i skupienia w takim samym stopniu, co Ray Velcoro. Jedyna różnica polega na tym, że ten drugi żyje w tym samym zwyczajnym świecie, co my. Na planie „Zwierząt” nie było mowy o żadnej taryfie ulgowej, co nie zmienia faktu, że wspominam pracę nad filmem jako coś w rodzaju zabawy.
Przyglądałam się na ekranie Twojemu bohaterowi i uderzyło mnie, jaki jest zimny, spokojny i opanowany. Zamiast krzyczeć i wydawać rozkazy, łagodnie manipuluje ludźmi. Wzorowałeś się na kimś konkretnym?
Percival Graves zajmuje wysoką pozycję w Magicznym Kongresie Stanów Zjednoczonych. W swojej branży wielokrotnie stykałem się z podobnymi do niego grubymi rybami, chociażby w wytwórniach filmowych. Ty pewnie też. Nie wzorowałem się na nikim, bo wydaje mi się, że na pewnym szczeblu ci wszyscy prezesi i dyrektorzy są do siebie podobni. Trzeba wyjątkowo silnego charakteru i umiejętności manipulowania ludźmi, żeby tak daleko zajść. Stąd też wynika lodowaty spokój mojego bohatera. Graves po prostu wie, jak wielką ma władzę, dzięki temu nie musi się denerwować, że coś pójdzie nie po jego myśli. To spokój człowieka, który zdaje sobie sprawę, że może wszystko.
Moje ulubione sceny to te, w których Graves usiłuje zdobyć zaufanie Credence’a [Ezra Miller – Y. Cz.-H.]. Przestaje być taki zimny i wyrachowany, zdradza nawet coś na kształt ludzkich uczuć. Chyba że to także część manipulacji?
Ktoś nawet zapytał mnie, czy relacja Gravesa i Credence’a ma podtekst homoerotyczny, bo podobno można się tego dopatrzeć. Zaprzeczyłem, bo nic mi o tym nie wiadomo, ale teraz tak sobie myślę: może jakieś wątki faktycznie wkradły się do scenariusza, tylko ktoś zapomniał mi o tym powiedzieć? Widziałem kiedyś dokument „The Celluloid Closet” o wizerunku osób homoseksualnych w hollywoodzkich filmach, więc nic już mnie nie zdziwi. Tak czy owak, Graves w kontakcie z Credence’em faktycznie robi się łagodniejszy i stać go na coś w rodzaju czułości. Więc może coś jest na rzeczy? Nie wiem, mogę natomiast powiedzieć, że to były moje ulubione sceny z filmu.
Historia wymyślona przez J.K. Rowling to oczywiście fantazja, ale nie brakuje w niej odniesień do naszej rzeczywistości.
Wydaje mi się, że można to powiedzieć o każdej opowieści, w której pojawiają się tematy odrobinę tylko zahaczające o politykę: kryzys, niepokoje, ksenofobia… Najsmutniejsze jest jednak to, że gdy mówimy: „To ma związek z tym, co obecnie dzieje się na świecie”, to najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, że pięćdziesiąt lat wcześniej również moglibyśmy powiedzieć coś takiego. Historia, niestety, lubi się powtarzać, a ludzkość jako gatunek nie sprawia wrażenia, że błędy z przeszłości czegokolwiek ją nauczyły. Tu i ówdzie pojawiają się wprawdzie głosy, że idzie ku lepszemu, że człowiek jednak nie jest już taką krwiożerczą, bezlitosną istotą jak kiedyś, ale jakoś nie potrafię w to uwierzyć. Wciąż strach przed wszystkim, co inne, obce i nieznane prowadzi do nienawiści, segregacji i wojen. Nadal mamy skłonność do identyfikowania się w kontrze, przeciwko komuś: „Skoro on myśli inaczej ode mnie, wyznaje inną wiarę, ma inne obyczaje, to znaczy, że jest zły i trzeba z nim walczyć”. Nic się pod tym względem nie zmieniło. Może dlatego nasz film sprawia wrażenie, że dotyczy bieżących spraw, choć równie dobrze mógłby być aktualny pół wieku temu.
Jako chłopiec marzyłeś o tym, by zostać czarodziejem?
Nie, chciałem zostać rycerzem Jedi. Za moich czasów chodziło się do kina na „Gwiezdne wojny”. Ale w sumie rycerze Jedi mają coś wspólnego z czarodziejami. Tak naprawdę ani magia, ani czary nie fascynowały mnie za bardzo. Pojawiły się w moim życiu dopiero teraz, w kwiecie wieku, kiedy właśnie stuknęła mi czterdziestka.
No właśnie, skoro jesteś już panem w średnim wieku…
Dziękuję ci bardzo! (śmiech)
… nie miałeś ochoty na małe podsumowanie, co Ci się w życiu udało, a co nie?
Mam nadzieję, że wydoroślałem. (śmiech) Co jakiś czas patrzę za siebie i zastanawiam się, co poszło dobrze, a co źle. I w gruncie rzeczy jestem całkiem zadowolony ze swojego życia. Odwożę dzieci do szkoły i myślę sobie: k…, jak to dobrze, że ja już nie muszę tam chodzić, nie muszę zakładać mundurka i słuchać pań nauczycielek. Czasem tylko żałuję, że czas zasuwa do przodu tak szybko i mam wrażenie, że nie jestem w stanie ogarnąć wszystkiego, co się dzieje wokół mnie. Ale poza tym nie mam na co narzekać. Mam dwóch zdrowych synów, moi rodzice weszli w nowe, bardzo udane związki. Tata mieszka z żoną w Dublinie, a mama z nowym mężem, Joelem, w Los Angeles. Nawet się nie spodziewałem, że im się tak fajnie ułoży.
Zaprowadziłeś swoich synów na plan „Fantastycznych zwierząt”?
Jednego. Wytrzymał całe pół minuty, a potem z nudów zamknął się w przyczepie. (śmiech)
Zniszczyłeś jego wyobrażenie o świecie „Harry’ego Pottera”?
Generalnie staram się nie niszczyć wyobrażeń moich synów. To bardzo wrażliwi, inteligentni chłopcy. Dopiero poznają świat. Nie chcę im narzucać żadnego światopoglądu. Już i tak wystarczy, że coraz częściej zadają mi trudne pytania. Na przykład jest dziewiąta wieczór, wszyscy leżymy w łóżkach, a tu nagle przychodzi ze swojego pokoju Henry i pyta: „Tatusiu, czy to prawda, że wszyscy ludzie czują gniew? To nic złego, prawda? A dlaczego niektórzy ludzie nie czują radości i nie potrafią się cieszyć?”. Jeeezu – myślę sobie. – I co ja mam mu odpowiedzieć? Mam o wiele więcej lat od niego, a niektórych rzeczy wciąż nie potrafię wyjaśnić. I zastanawiam się, jakie ja mam właściwie prawo kształtować światopogląd takiego małego człowieka, kiedy sam tylu spraw nie rozumiem?
Wspomniałeś, że jako dziecko chodziłeś do kina na „Gwiezdne wojny”. Masz jeszcze jakiś ulubiony film, do którego wracasz najchętniej?
„Willy Wonka”. Ten pierwszy, ze wspaniałym Gene’em Wilderem. Mam do niego nieuleczalną słabość. No i „Pół żartem, pół serio”. Film absolutnie doskonały pod każdym względem. Ciągle do niego wracam. Znakomity scenariusz, genialne kreacje – po prostu aż nie do wiary, jak oni wszyscy tam bosko zagrali. Pamiętam, że gdy obejrzałem „Pół żartem…” po raz pierwszy, natychmiast zakochałem się w Tonym Curtisie. (śmiech) No dobrze, żartuję, zakochałem się w Marilyn Monroe. Miałem wtedy dziewięć lat. Sentyment pozostał mi do dziś.
Zastanawiałeś się, co byś zrobił, gdybyś naprawdę umiał czarować?
Nie musiałbym udzielać wywiadów, wystarczyłoby machnąć różdżką i już by mnie tu nie było. (śmiech) Oj, nie gniewaj się, przecież wiesz, że Cię uwielbiam! A mówiąc serio? Sam nie wiem. Pewnie starałbym się jakoś poprawić ten świat. Wiem, że zabrzmiało to strasznie kiczowato, ale wydaje mi się, że to najlepszy pomysł. Skoro człowiek czarami może zrobić wszystko, to czemu by nie sprawić, by każdy miał co jeść, gdzie się schronić i do kogo pójść? Mi się to wydaje całkiem sensownym rozwiązaniem.
Sprawiasz wrażenie człowieka stąpającego twardo po ziemi, ale nie wydaje Ci się czasem, że magia istnieje wokół nas? W tym wszystkim, co nas otacza?
Oczywiście! Świat natury chociażby – dla mnie to czysta magia. Albo niektóre wytwory ludzkich rąk. Żeby daleko nie szukać: dzisiaj, o trzeciej w nocy, siedziałem na schodach przed moim hotelem w Los Angeles z kubkiem zielonej herbaty i papierosem. Środek nocy, na ulicy nie było nikogo. Byłem zupełnie sam. Patrzyłem na miasto wokół mnie i wyobrażałem sobie, jak to miejsce wyglądało czterysta lat wcześniej, kiedy rosła tu tylko trawa. I pewnego dnia pojawili się ludzie i postawili pierwszy dom. A potem dołączyli do nich inni i tak, krok po kroku, powstało miasto. Rodziły się nowe pokolenia, stare odchodziły… A dzięki ludzkiej woli, ciężkiej pracy i chęci tworzenia udało się zapanować nad dziką przyrodą. Dla mnie w takich właśnie rzeczach kryje się magia.