“Czwarta władza” [RECENZJA]: Spielberg broni wolności prasy i ostrzega Trumpa
Spielberg w dobrej formie. Chyba tylko on umiałby zrobić taki film. O pracy redakcji dwóch amerykańskich dzienników, jakby mieściły się w Parku Jurajskim, a pracujący w nich dziennikarze byli żołnierzami na wojnie w Wietnamie. “Czwarta władza” jest filmem okrutnie aktualnym i ważnym, ale po seansie trudno nie pomyśleć, że temat - wolność i siła mediów - pochodzi z czasów dinozaurów.
Dawno, dawno temu, bo w 1971 r. “The New York Times” opublikował raport, który wstrząsnął Ameryką. Artykuł, nad którym dziennikarze pracowali kilka miesięcy (którą redakcję stać dzisiaj na na trwające tyle czasu śledztwo?), ujawniał, że amerykański rząd i czterej prezydenci kłamali w żywe oczy na temat zaangażowania Stanów Zjednoczonych w wojnę w Wietnamie. Po publikacji gazeta dostała zakaz publikacji kolejnych materiałów pochodzących z tajnego rządowego raportu. Pałeczkę przejął “The Washington Post” i stojąca na jego czele wydawczyni Katharine Graham (Meryl Streep)
i redaktor naczelny Ben Bradlee (Tom Hanks)
.
Gdy Bradlee i Graham dostają tajne materiały, stoją w obliczu dylematu: publikować czy nie publikować? Stawka jest wysoka. Łamiąc zakaz publikacji, musieli liczyć się z tym, że wchodząca właśnie na giełdę gazeta może zostać pogrążona finansowo, a jego wydawczyni - trafić do więzienia. Wszyscy doradcy Graham mówili jej: nie publikuj. Nie ugięła się, poszła za charyzmatycznym redaktorem, granym brawurowo przez Hanksa. Dawno nie widzieliśmy Hanksa w takiej odsłonie. Nie ma w sobie nic z ciepłego misia w maluchu. Jest przekonującym, ostrym, chwilami despotycznym szefem, który mówi, co ma być i będzie. Nawet jeśli trzeba za to zapłacić najwyższą cenę.
Dziś w mediach coraz rzadziej spotykamy się z bezkompromisowością, którą reprezentuje duet Bradlee-Graham. Wpływ ma na to m.in. zależność mediów od reklamy. Redakcje nie mają budżetów na wielomiesięczne śledztwa. Wystarczy sobie uświadomić, że “The Washington Post” pół wieku temu przeznaczał 2 mln dolarów na utrzymanie 25 reporterów. Wolność mediów i jakościowe dziennikarstwo kosztuje, a w pędzie za klikami stać na to coraz mniej wydawców.
“Czwarta władza” łączy dramat śledczy i społeczny z psychodramą. Udało się Spielbergowi na szczęście uniknąć charakterystycznej dla niego pompy. Czujemy, że opowiada o Ważnych Sprawach, dotykających istoty demokracji i praworządności. Ale udało mu się fascynującą historię zniuansować, a przede wszystkim stworzyć bohaterów pełnowymiarowych. Nie kukiełki historii, tylko pełnokrwiści ludzie podejmujący decyzje, za które biorą odpowiedzialność.
Ale tak naprawdę spielbergowski żywioł objawia się w powrocie do lat siedemdziesiątych. Oko Spielberga za pomocą kamery Janusza Kamińskiego (polski operator za ten film ma nominację do Oscara w kieszeni) z sentymentalną lubością przygląda się drukarniom, dziennikarzom pracującym na maszynach do pisania, kopiującym dokumenty na kserokopiarkach. To już nie wróci. Ale jak miło popatrzeć.
Jest w “Czwartej władzy” także prztyczek w nos wymierzony obecnemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Trudno nie dostrzec w jednej z ostatnich scen, w której Nixon zakazuje dziennikarzom “The Washington Post” wejścia do Białego Domu analogii do kapryśnego Donalda Trumpa. Historia uczy, że Nixon się przeliczył, bo trzy lata później musiał ustąpić ze stanowiska po aferze Watergate. Spielberg więc daje lekcję mającemu autorytarne zapędy Trumpowi: czwarta władza okazała się silniejsza od prezydenta. Ostrzega go: skończysz jak Nixon.
Ale w obliczu kryzysu mediów, którego jesteśmy świadkami, trudno mieć tyle optymizmu i wiary w wolność prasy, ile ma Steven Spielberg. Gdyby reżyser chciał dotrzeć do źródeł tego kryzysu, powinien wziąć pod lupę nie tyle relacje mediów z politykami, ale rynek reklamy i wielkie korporacje, które są piątą, coraz bardziej wpływową władzą. Ale nie da się ukryć, jego nowy film ogląda się świetnie.
Ocena 8/10
Łukasz Knap