Daj mi tę noc
Nie dajcie się zwieść banalnemu tytułowi. „Victorię” łatwo przeoczyć w repertuarze kinowym, ale tym razem wyjątkowo warto poświęcić uwagę niemieckiemu filmowi, który może nigdy nie będzie miał szansy na Oscara, ale na pewno zapisze się w historii kina, choćby jako ten, który raz na zawsze definiuje, czym jest „szalona noc w Berlinie”, gdzie rozgrywa się akcja. Jeden z najlepszych filmów tego roku.
20.11.2015 18:27
Jeden z najbardziej oryginalnych filmów tego roku ma na pozór pospolitą fabułę. Ot, młoda Hiszpanka, tytułowa Victoria, wychodzi z berlińskiego klubu. Na ulicy poznaje czterech chłopaków, prawdziwych berlińczyków, jak o sobie mówią. Proponują, że pokażą jej „prawdziwe” (sic!) oblicze miasta. Dziewczyna się zgadza… i nic specjalnego się nie dzieje. Włóczą się po mieście, omijając szerokim łukiem turystyczny szlak Berlina (większość zdjęć kręcono w mało znanych zakątkach Friedrichshain), ale w pewnym momencie proszą ją o przysługę. Wtedy zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki. Historia, która początkowo przypomina komedie o wygłupach studentów Erasmusa, w zaskakujący sposób zmienia się w mroczny, sensacyjny thriller obyczajowy, który wbija w fotel.
Na czym polega oryginalność tego filmu? Został nakręcony w jednym ujęciu, bez cięć, a nie mówimy o krótkim metrażu, tylko pełnowymiarowej produkcji, trwającej prawie dwie i pół godziny w różnych lokalizacjach. Po prostu, kamera została włączona o 4.30, a wyłączona o 6:45.Oczywiście, twórcy robili wcześniej próby, ale sam eksperyment - nagrodzony zresztą już na wielu festiwalach, w tym Berlinie - był szalenie trudny, zwłaszcza, że aktorzy w wielu wypadkach musieli po prostu improwizować. Widz może nawet nie zauważyć, że „Victoria” jest filmem bez szwów montażowych, ale na pewno odczuje niezwykłą płynność narracji. Ma się wrażenie, że jesteśmy w środku opowieści, która sama się opowiada.
A przecież film sam się nie opowiada! Co tu dużo mówić, „Victoria” to wybitna robota operatorska i reżyserska (w tej kolejności). Dawno nie było w na ekranach filmu tak ambitnego i oryginalnego, a przy tym pozbawionego pretensji - eksperyment montażowy jest w pełni uzasadniony, a przy tym potęguje poczucie realizmu, który w połączeniu z naturalnymi, często improwizowanymi dialogami daje fantastyczny efekt. „Victoria” opowiada o przypadku i młodości - o tym, że pragnienie poznania i przygody często wygrywa z rozsądkiem, a gry raz zerwie się zakazany owoc, nie ma odwrotu i trzeba ponieść konsekwencje. Niby nic oryginalnego, ale jak opowiedziane!
Dodatkowym atutem „Victorii” jest obsada. Aktorzy mieli bardzo trudne zadanie, choćby dlatego, że scenariusz miał zaledwie dwanaście stron. Większość poradziła sobie doskonale, czego efektem są wyraziści bohaterowie, ale największe oklaski należą się dla odtwórczyni głównej roli, czyli Lai Costy - pełna uroku trzydziestoletnia Hiszpanka zagrała jak z nut. Nie ma wątpliwości, że jeszcze o niej usłyszymy. Film Sebastiana Schippera i jego operatora Sturli Brandtha Grovlena jest błyskotliwym dowodem na to, że kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Niemieccy twórcy wskoczyli na wysokiego konia i nie spadli z niego. Efekt? Doskonała filmowa robota, którą koniecznie trzeba zobaczyć w kinie, zanim zniknie z ekranów.