Czy znacie to uczucie, kiedy spieracie się o jakąś ważną dla Was sprawę z prawie całym towarzystwem i nagle po Waszej stronie staje jeden z gości – taki przez was nielubiany za bardzo, sympatyczny, ale daleki i zaczyna wysuwać argumenty, które, zamiast Wam pomagać, tylko pogrążają Waszą sprawę?
To ja tak się czuję z tymi wszystkimi nagrodami dla „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Kilka tygodni temu spierałam się z krewnym o ten film. On uważał, że rzecz jest obliczona na nagrody, nieszczera i słaba, ja – że wzruszająca, prawdziwa i potrzebna. Ale i tak okropnie się zdenerwowałam oglądając ostatnio BAFTY. Tym bardziej, że właśnie co wyszłam z kina z „Capote”, wciąż nie mogę otrząsnąć się z „Wiernego ogrodnika”, a „Miasto gniewu” będę bronić przed atakami niedobrych krytyków choćby własną piersią.
To prawda – „Tajemnica” jest filmem dobrym, smutnym, dobrze zagranym (chociaż do zachwytów nad Heathem Ledgerem nie dołączę), ważnym, prostym, uczciwym – ale kurczę SŁABSZYM od „Capote’a” i „Wiernego ogrodnika”! I kiedy wciąż z tymi filmami wygrywa, to zaczynam naprawdę wierzyć, że nie o film tu chodzi, nie o sztukę, a o politykę.
Najlepiej byłoby, gdyby film Anga Lee był nominowany do tych wszystkich nagród w najważniejszych kategoriach, ale wygrywał tylko w niektórych – aktorskich, zdjęciowych. To byłoby sprawiedliwe, a sprawiedliwość byłaby dla sprawy, którą „Tajemnica...” porusza najlepszą bronią. Tymczasem ten cały oskarowo-globowo-baftowy szum sprawia, że już zaczyna się mówić, że kto nie nakręcił dwóch politycznie poprawnych kowbojów w miłosnym uniesieniu, ten na nagrody w tym roku nie ma szans.
Gdy wyszłam z kina pomyślałam sobie naiwnie – ten film powinien zobaczyć każdy homofob tego świata. Może chociaż kilku wzruszyłoby się tą historią – a wzruszenie jest najprostszą drogą do pojednania. Tym bardziej, że nie jest to kolejna łzawa hollywoodzka opowiastka, nie jest to też „historia z życia wzięta” – tylko odważna, artystyczna próba zrozumienia miłości. Co bardzo ważne – miłości homoseksualnej. Dla mnie – kolejna po „Happy Together” historia, która mogła się rozegrać jedynie między dwoma facetami. Pełen wewnętrznych napięć, walki z samym sobą i całym światem wokół, siłowania się, dominacji, ale i czułości romans dwóch prostych, „prawdziwych” mężczyzn. Cichy, często zupełnie pozbawiony słów związek, w którym płeć ma tylko to znaczenie, że reszta świata widzi w nich zboczeńców. I przez resztę świata właśnie sprowadzony jest on do tajemnicy, pocztówek, biwaków...
Mądre to kino, poruszające, dla wielu – w tym dla mnie – niosące dodatkowe treści, związane choćby z Polską i stosunkiem większości moich rodaków do homoseksualistów. Ale i tak upieram się, że nie jest to NAJLEPSZY film mijającego roku. Ciekawszy, głębszy jest dla mnie „Capote”, ważniejszy – „Wierny ogrodnik”, co najmniej równie istotne, co „Tajemnica...” jest „Miasto gniewu”. A jednak to film Anga Lee zbiera wszystkie nagrody. I tym samym leje wodę na młyn wszystkim ludziom złej woli.
Z czysto filmowego punktu widzenia bowiem to „Capote” zrealizowany jest lepiej, mądrzej, dojrzalej. To właśnie rola Hoffmana jest wybitna, to kilka scen z tego filmu zapamiętam do końca życia. To na „Wiernym ogrodniku” popłakałam się najszczerzej, to z niego wyszłam z palącym wyrzutem sumienia. Oczywiście, że oba te filmy nie są politycznie poprawne – bo w zasadzie w ogóle nie są polityczne, mimo że poruszają kilka bardzo istotnych kwestii społecznych. Tymczasem „Tajemnica...” udaje, że jest tylko romansem, a jest najbardziej polityczna z nich wszystkich – chyba tylko „Monachium” może się z nią równać. A nie jest to chwalebne równanie...
Ogromnie żal mi filmów Clooneya, Millera i Meirellesa. Tak jak było mi żal „Cienkiej czerwonej linii” i „Elizabeth”, gdy przegrywały z „Zakochanych Szekspirem”. Albo „Godzin”, które przegrywały z „Chicago”. Nie wspominając już nawet o „Sekretach i kłamstwach” i „Fargo” pokonanych przez „Angielskiego pacjenta”. Wtedy czułam, że jakość została pokonana przez marketing. Teraz węszę w tym coś innego. Dlatego chciałabym wystąpić z bezsensownym, bo nigdy nie odebranym przez Akademików apelem – NIECH WYGRA LEPSZY! Spróbujcie oddać Oscarom choć odrobinę wiarygodności. Bo za kilka lat one naprawdę przestaną działać...
Marta Moksa/Wirtualna Polska