RecenzjeDorastanie po staremu

Dorastanie po staremu

"Kiedy człowiek jest młody, łatwo mu uwierzyć, że zasługuje na to, czego pragnie" - pisał Jon Krakauer w jednym z opowiadań opublikowanych w tomie "Eiger wyśniony". Jego wypowiedź pociąga za sobą pytanie o owego pragnienia istotę. Zazwyczaj jest nią wolność polegająca na negacji wszystkich reguł, których należy się trzymać żyjąc w ramach społeczeństwa. Twórcy filmów inicjacyjnych zwykle utożsamiają wolność z ucieczką poza miasto. Ich bohaterowie wpadają w ramiona dzikiej przyrody i dojrzewają w boju z naturalnymi przeciwnościami losu - tak jak trzej chłopcy w znakomitych *"Królach lata".*

20.08.2013 15:41

Debiut Jordana Vogta-Robertsa przywołuje w pamięci kultowe coming-of-age stories o ucieczkach z domu, konfrontowaniu się z odpowiedzialnością za własne czyny, pierwszych dumnie stawianych krokach w dorosłość i nieostatnich wielkich rozczarowaniach, jakie idą z nią w parze. Przed szereg wysuwają się filmy, które opowiadają o ścieraniu się ledwie ukształtowanych męskich charakterów jak "Stań przy mnie" (1986) Roba Reinera, opowieści o bolesnym odsłanianiu swoich słabości przed rówieśnikami jak "Klub winowajców" (1985) Johna Hughesa czy historie odwołujące się do filozofii przyrody i odosobnienia spod znaku Henry'ego Davida Thoreau jak "Wszystko za życie" (2007) Seana Penna czy "Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom" (2012) Wesa Andersona.

Gdzie w tym nadmiarze odniesień szukać nastoletnich Joe'go (Nick Robinson), Patricka (Gabriel Basso) i Biaggia (Moises Arias) z "Królów lata"? Gdzieś dokładnie między nimi, ponieważ Vogt-Roberts to reżyser, który czerpie z tradycji całymi garściami, ale nie pozostaje przy tym obojętny na współczesne portrety dojrzewających chłopców. Mimo tego jego film nie ma nic wspólnego ze zgrzebnym workiem ciężkim od pomysłów, które weń wrzucono. Inicjacyjną historię debiutanta przenika młodzieńcza desperacja, niewinność i beztroska, jaka zamieszkuje wyłącznie krainę dzieciństwa i pojawia się w filmach twórców, którzy potrafią ją w sobie odnaleźć. Czasowy dystans pozwala im wypełniać ją humorem i używać dowcipu jako narzędzia popychającego narrację do przodu.

Z największym przymrużeniem oka i niegroźną ironią sportretowani są rodzice Joe'go i Patricka. Ojciec pierwszego z chłopców (Nick Offerman) jawi się jako mężczyzna porządny i uczciwy. Po śmierci żony dopadło go jednak zgorzknienie, które każe mu być znacznie surowszym wobec syna, niż to konieczne. Rodzice drugiego są komiksowo przerysowanymi Amerykanami z małego miasteczka, którzy spędzają czas na pielęgnowaniu przydomowego ogródka i dobieraniu synowi błękitnych koszul podkreślających jego kolor oczu. Rodziców Biaggia nigdy nie poznajemy, ale może to i lepiej - chłopak, który pojawia się w towarzystwie Joe'ego i Patricka przez przypadek sam w sobie jest wystarczająco komiczną, oderwaną od rzeczywistości postacią. Jego dwaj koledzy od świata odrywają się celowo - kielich goryczy, nadopiekuńczej miłości i niezrozumienia szybko się bowiem przelewa.

Chłopcy uciekają z domu, ale nie w głowach im mityczna podróż w stronę zachodzącego słońca. Joe, Patrick i Biaggi przenoszą się do pobliskiego lasu, gdzie ze starych desek, drzwi oderwanych z przenośnych toalet, kupy gwoździ i kilku metalowych płyt budują sobie dom. A potem zasiadają w jego salonie jakby siedzieli w jednym z setek filmowych domków na drzewie i zaczynają życie według własnych zasad i praw natury. Już w samym tym założeniu kryje się jednak wielka komedia, bo jakże można żyć w odosobnieniu, gdy tuż za lasem stoi market sprzedający soczyste, pieczone kurczaki? Ponieważ chłopcy nie pojawiają się w domach od kilku długich dni, wokół zaczyna też krążyć policja. Ich raj jest zbudowany równie prowizorycznie, co drewniany domek w środku lasu. W takich okolicznościach przyrody trudno jednak nie dorosnąć, nie spojrzeć na siebie z nietypowej perspektywy i nie zranić stopy o gruzy, w jakie czasem rozsypują się młodzieńcze idee. Nie o dramatyczny koniec w "Królach..." jednak chodzi, ale o uwodzącą wszystkie zmysły zabawę w życie, którego już dawno nikt (może poza Noahem Baumbachem we "Frances Ha") nie sfilmował w tak autentyczny, wzruszający i piękny sposób, jak zrobił to Jordan Vogt-Roberts.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)