Eryk Lubos: Nie jestem ''łatwy w użyciu''
Janek zawsze był bardzo wymagający, ale w tym filmie szczególnie dało się to we znaki.
Małgorzata Steciak: Do niedawna w filmach grywałeś głównie czarne charaktery albo tzw. typy spod ciemnej gwiazdy. Pewnym przełamaniem wizerunku była rola poczciwego dzielnicowego w „Dziewczynie z szafy” Bodo Koxa, za którą dostałeś nominację do Orłów. Jednak to chyba w „Zabić bobra” tworzysz najbardziej niejednoznaczną postać w swojej filmowej karierze.
Eryk Lubos: To moja druga główna rola w karierze, a mam już prawie 40 lat. Sam nie wiem, dlaczego tak się stało, może nie jestem „łatwy w użyciu” i dlatego producenci i reżyserzy rzadko proponują mi główne role. W branży filmowej, telewizyjnej wszystko dzieje się bardzo szybko, nie ma czasu na namysł nad projektem. Janek Jan Jakub Kolski – przyp. red] udowodnił natomiast, że można zrobić film w oderwaniu od wielkiego systemu produkcyjnego, na własnych zasadach. Kolski przygotowywał się do tego filmu, przyglądając się pracy wojskowych z pewnej specjalnej jednostki. Zadał sobie pytanie, którego w polskim kinie chyba nikt wcześniej nie odważył się postawić: „co potem? co po wojnie?”. „Zabić bobra” to pierwszy polski film o zespole stresu bojowego. Eryk wraca z wojny i próbuje poukładać sobie życie, ale trudno
mu odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Nie pamiętam drugiego polskiego filmu, który dostałby dwie nagrody Grand Prix na światowych festiwalach, i był zrealizowany w warunkach pół-profesjonalnych, na aparatach Canon. Rozmawiałem kiedyś z dystrybutorem, który powiedział mi, że „Zabić bobra” jest filmem „niesprzedawalnym”, bo niekomercyjnym. Myślę, że w tym należy szukać przyczyny problemów, jakie miał ten projekt od początku.
Idąc tym tokiem myślenia, taką „Dziewczynę z szafy” – kino bardzo autorskie, hermetyczne – też można uznać za niesprzedawalną. A jednak produkcja Bodo Koxa nie miała takich problemów z dofinansowaniem ani znalezieniem dystrybutora.
Wiesław Łysakowski, producent „Zabić bobra”, zaryzykował. Janek jest „samurajem profesjonalizmu”. Zmierzenie się z tym tematem, taką formą realizacji i produkcji filmu było dla wszystkich nie lada wyzwaniem; dla mnie to też było piękne doświadczenie. Proces dystrybucji jest natomiast dla mnie tak zawiły, że trudno mi wypowiadać się w tej kwestii. Cieszę się, że film trafia do kin. Czy jest to dwa lata za późno, czy nie – nie wiem. Wydaje mi się, że „Zabić bobra” może nabrać nowego znaczenia w kontekście obecnej sytuacji na Krymie. To nie są żarty. Nie znamy dnia ani godziny. W takich momentach zaczynamy zauważać tych, którzy dbają o nasze bezpieczeństwo, strzegąc granic. Wciąż mało uwagi poświęcamy tragicznym aspektom zawodu wojskowego. W Polsce boimy się mówić o syndromie postfrontalnym, uważamy go za coś wstydliwego.
Jak przygotowywałeś się do roli przeżywającego wojenną traumę Eryka, 37-latka, który powraca z misji w Afganistanie do rodzinnej miejscowości, by odnaleźć spokój?
Podczas przygotowań do roli obmyśliłem sobie sposób pracy, który pomógł mi utożsamić się z moim bohaterem. Przez kilka tygodni nagrywałem Janka, który opowiadał mi o scenariuszu, a później odtwarzałem ten materiał do znudzenia. Odnowiłem lub nawiązałem kontakty z ludźmi, którzy mieli doświadczenie z tym syndromem. To mi bardzo ułatwiło „wejście” w postać, zrozumienie jej pragnień, lęków. W trakcie przygotowań do filmów nie zawsze są jednak warunki i czas, by prowadzić wielotygodniowe próby. Na szczęście zdarza się to coraz częściej. Teraz na przykład mam do dyspozycji cały miesiąc, by przygotować się do roli w Teatrze Telewizji. Chodzi o to, by znaleźć w sobie takie „jądro ciemności” i rozpieścić je, znaleźć punkt zaczepienia, w oparciu o który zbuduje się postać.
Odbyłeś szkolenie wojskowe przed wejściem na plan?
Uruchomiłem swoje kontakty jeszcze z czasów serialu „Oficer”. Odnalazłem znajomego, który przez wiele lat był żołnierzem Legii Cudzoziemskiej, konsultowałem się z pułkownikiem, który szkoli naszych żołnierzy w Afganistanie. Ćwiczyłem strzelanie, posługiwanie się bronią, uczyłem się rutynowych zachowań w trakcie akcji itp. Później przydało mi się to podczas pracy nad serialem „Misja Afganistan”. Najpierw miałem syndrom postfrontalny, a potem pojechałem na Misję Stabilizacyjną [śmiech].
Na ile współpraca z Janem Jakubem Kolskim na planie pół-profesjonalnego „Zabić bobra” różniła się od waszych poprzednich spotkań przy realizacji „Solidarność, solidarność” i „Wenecji”?
W ekipie filmu znaleźli się profesjonaliści i studenci Janka, ale okoliczności sprawiły, że było trudno. Janek zawsze był bardzo wymagający, ale w tym filmie szczególnie dało się to we znaki. Na planie panowała napięta atmosfera, zdarzały się sytuacje ekstremalne. W trakcie zdjęć do filmu schudłem chyba sześć kilogramów. Przyznam, że w pewnym momencie poddałem się, powiedziałem: „dość”. Nie dałem rady. Zaleźliśmy sobie z reżyserem za skórę, ale niezależnie od tego, czy byśmy się na tym planie pobili, kochali, jedli sobie z dzióbków; czy pracowalibyśmy w spartańskich warunkach, spali na podłodze czy w hotelowym łóżku – to wszystko nie ma znaczenia, liczy się wyłącznie efekt końcowy. Można? Można. Tu chodzi o pasję.
Skoro mówimy o pasji: twoja miłość do aktorstwa narodziła się zupełnie przypadkiem.
Miałem 19 lat, wybrałem się z moją ówczesną dziewczyną na spektakl „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorsta. Zdzisław Kuźniar zagrał to obłędnie. Gdybym poszedł na coś w stylu „Szalonych nożyczek”, na pewno nie zostałbym aktorem.
Początki nie były jednak łatwe. Podobno omal nie zostałeś wyrzucony ze szkoły aktorskiej.
No pewnie! Śpiewać nie umiem, przystojny nie jestem, pyskuję, a na dodatek zadaję kłopotliwe pytania. Na szczęście trafiłem na kilku doskonałych profesorów: Igę Meyer, Janusza Andrzejewskiego, Janinę Zakrzewską, którzy coś we mnie dostrzegli i motywowali do działania.
Mówi się o tobie, że jesteś niepokorny. Mimo że grasz w popularnych serialach, twoje życie prywatne nie stało się pożywką tabloidów.
Zawsze przychodzę na plan punktualnie, jestem tańszy od moich kolegów i nie potrzebuję kampera [śmiech]. Żeby stać się ozdobą tabloidów, należy się na to najpierw zgodzić. Nie mógłbym ciągle udawać kogoś innego na potrzeby paparazzi. Kiedy pracuję, to pracuję na maksa, ale jak jest przerwa, korzystam z niej. Nie rozumiem, jak życie prywatne może stać się kolejnym elementem pracy. Kiedy zamykam drzwi mojego domu, występy się kończą. Po ciężkim dniu nie mam siły ani ochoty kontynuować przedstawienia, zastanawiać się, jak wyglądać, co powiedzieć, żeby czerpać później z tego jakieś korzyści. To nie jest moja droga.
Zostałeś w tym roku nominowany do Orłów za rolę w „Dziewczynie z szafy”. Jak doszło do współpracy z Bodo Koxem?
Bodo Koxa poznałem dobrych kilka lat temu, chyba w 2006 roku, kiedy miał już skończony scenariusz „Dziewczyny z szafy”. Poprosił mnie wtedy, żebym przyjął rolę dzielnicowego. Główną rolę miał zagrać Borys Szyc. W końcu, wiele lat później, zobaczyłem listę projektów, które otrzymały dofinansowanie z PISF-u i był na niej również projekt Bodo. Pogratulowałem mu, ale zupełnie nie skojarzyłem, że chodzi o ten sam film, o którym kiedyś rozmawialiśmy. Tymczasem kilka miesięcy później dzwoni z pytaniem, kiedy wpadam na próbę. „Jaką próbę?”, zapytałem. „Przecież umawialiśmy się, że grasz dzielnicowego”, odpowiedział. Okazało się, że w tym samym czasie mam zdjęcia do „Drogówki” Smarzowskiego. Prosiłem, błagałem produkcję, żebym mógł zagrać w „Dziewczynie” i w końcu udało się dopasować grafiki tak, żebym połączył obydwa projekty. Wojtek mi wybaczył, a Bodo się ucieszył. Zagrałem więc policjanta równolegle u Smarzowskiego i Koxa, tworząc dwie skrajnie różne postaci.
Udała ci się w „Dziewczynie z szafy” i „Zabić bobra” rzecz bardzo trudna. Pozbyłeś się łatki „speca od czarnych charakterów”, jaka przylgnęła do siebie w ciągu ostatnich kilku lat.
Jak widać wszystko jest możliwe. Może niedługo normą będzie także sytuacja, w której aktor ma warunki i czas na przygotowanie się do roli. Dostałem taką szansę przy filmie Kolskiego. Zanim padł pierwszy klaps na planie, przez trzy miesiące „wchodziłem” w postać Eryka. Nic mnie nie rozpraszało, miałem tylko „Zabić bobra”.
Rozmawiała Małgorzata Steciak