38 lat temu ta śmierć wstrząsnęła Polską. Nie da się o niej zapomnieć
W poniedziałek 26 lipca dowiedzieliśmy się, że film "Żeby nie było śladów" Jana P. Matuszyńskiego powalczy o Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji. W rozmowie z WP bardzo szczęśliwy reżyser przyznał, że był taki moment, gdy nie wierzył w powstanie swojego dzieła o Grzegorzu Przemyku.
"Żeby nie było śladów" – najnowszy film Jana P. Matuszyńskiego, twórcy obsypanej nagrodami na całym świecie "Ostatniej rodziny" i serialu "Król", został zakwalifikowany do konkursu głównego 78. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji. Wyczekiwana produkcja o sprawie Grzegorza Przemyka będzie tam miała swoją światową premierę.
Film powalczy we Włoszech o Złotego Lwa, jeden z najcenniejszych laurów w całym świecie filmowym, często będącym forpocztą do kolejnych, równie imponujących sukcesów. Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji potrwa od 1 do 11 września.
Artur Zaborski: Jak się czujesz jako reżyser filmu zakwalifikowanego do konkursu głównego najstarszego festiwalu świata w Wenecji?
Jan P. Matuszyński: Jestem bardzo szczęśliwy. Czuję ogromną radość i satysfakcję. To piękny start dla naszego filmu.
Pedro Almodóvar, Jane Campion, Pablo Larraín, Paolo Sorrentino i Jan P. Matuszyński. Taki zestaw ikon kina musi chyba budzić też presję? Wygląda na to, że będziesz miał silną konkurencję w walce o nagrody.
To pierwsza liga światowych twórców. Już samo pojawienie się w ich gronie jest wyróżnieniem i nagrodą. Tam nie ma ludzi z przypadku, więc mogę tylko czuć dumę, że umiejscowiono mnie między nimi.
Sprawa Grzegorza Przemyka, o której opowiadasz, jest znana w Polsce. Twoja obecność w konkursie głównym w Wenecji pokazuje jednak, że przedstawiłeś ją tak, że jest zrozumiała też za granicą.
Starałem się wydobyć z tej historii pewne uniwersalne mechanizmy, które można zrozumieć w każdym miejscu, niezależnie od szerokości geograficznej. Opowiadam o specyficznym czasie w określonym kraju, ale to nie oznacza, że to, co się wtedy wydarzyło, nie mogłoby mieć miejsca w podobnej formie także teraz. Ta uniwersalność wydała mi się najciekawsza, już kiedy kręciłem "Ostatnią rodzinę", film też przecież historyczny. Wtedy została właściwie odczytana i doceniona przez widzów i krytyków, a teraz także przez selekcjonerów festiwalu w Wenecji.
"Ostatnia rodzina", "Król", "Żeby nie było śladów" to projekty osadzone w przeszłości. Ciągnie cię do grzebania w historii?
Pomiędzy "Ostatnią rodziną" a "Żeby nie było śladów" miałem w ręku 27 różnych projektów, w których widziałem potencjał na następny film. To były przeróżne rzeczy - tak ze względu na gatunek, jak i na czas, kiedy dzieje się akcja. To, że zdarzyły mi się z rzędu "Ostatnia rodzina", "Król" i teraz "Żeby nie było śladów", to zatem do pewnego stopnia zbieg okoliczności, a nie przemyślana strategia konsekwentnego realizowania kina historycznego. Po prostu tak to się ułożyło.
Co przyciągnęło cię do sprawy Grzegorza Przemyka?
Przeczytałem książkę Cezarego Łazarewicza, którą dostałem od Anety Hickinbotham i Leszka Bodzaka z Aurum Film. Po lekturze uznałem, że to historia warta opowiedzenia na dużym ekranie. Trudno o niej zapomnieć i można się w niej - na wielu płaszczyznach - przejrzeć. W tej sprawie wiele rzeczy na pierwszy rzut oka nie jest takie, jak się wydaje. A to daje szansę na ciekawe, niejednoznaczne kino, czyli takie, jakie sam lubię i chcę oglądać.
Droga "Bożego Ciała" też zaczynała się w Wenecji, a doprowadziła Jana Komasę aż do Dolby Theatre w Los Angeles, gdzie film walczył o Oscara. Dla ciebie to też może być początek pięknej przygody.
Zobaczymy. Jesteśmy dopiero na początku drogi. Wenecja to jedno z najlepszych miejsc na premierę filmu na świecie. To też świetny punkt startowy, który może otworzyć nam wiele możliwości na rynku międzynarodowym.
Nie jest ci żal, że festiwal z premierą twojego filmu odbywa się czasach restrykcji podróżniczych wywołanych pandemią? Nie wszyscy będą mogli dotrzeć do Wenecji na premierę.
Pandemia dotknęła mnie i ekipę bardzo mocno, powodując wiele problemów produkcyjnych. Mieliśmy pierwotnie zaplanowane zdjęcia na 18 marca 2020 roku. Niespełna tydzień wcześniej ogłoszono w kraju lockdown. Musieliśmy wszystko odwołać. Przez dwa miesiące nie wiedzieliśmy, czy w ogóle będziemy mogli wejść na plan. Po pół roku udało nam się rozpocząć zdjęcia, co było niesamowicie skomplikowanym wyzwaniem. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, kiedy film jest już skończony i ma premierę na festiwalu w Wenecji, traktuję to wszystko w kategorii cudu. Finał jest piękny, choć droga, która do niego prowadziła, była wyboista i trudna.
Po takich trudach satysfakcja z sukcesu jest pewnie podwójna?
Jeszcze sobie tego wszystkiego nie przetworzyłem. Parę miesięcy musi minąć, żebym mógł nabrać do tych wydarzeń dystansu. Tym bardziej, że to nie jest tak, że już możemy odtrąbić sukces i nie martwić się o przyszłość filmu. Niestety, pod kątem COVID-u, jesień, kiedy zaplanowaliśmy premierę "Żeby nie było śladów" w polskich kinach, jest niepewna, co wpłynie z pewnością na odbiór filmu. To są czynniki obiektywne, na które nie mamy za bardzo wpływu. Dziś jednak mamy nasze wielkie święto i moja radość z premiery w Wenecji jest ogromna.