Filmy Denisa Villeneuve'a to mocne kino. Reżyser "Diuny" od lat zachwyca widzów i krytyków
To jeden z tych twórców, którego nazwisko pewnie mało kto potrafi dobrze wymówić. Ale nawet jeśli nie umiesz, to znasz jego filmy. Bo Denis Villeneuve to dzisiaj jeden z najciekawszych hollywoodzkich twórców. Od piątku 22 października można oglądać w kinach jego "Diunę".
Nie dość, że frankofon z dalekiego Quebecu, to jeszcze ulubieniec festiwalowej publiczności parający się kinem pozornie niepozornym, który prędzej zgarnie jakąś zagraniczną nagrodę czy dwie, niż trafi na box office’owe sztandary. Na pierwszy rzut oka nie jest to wymarzony materiał na hollywoodzkiego pupilka. Ale stało się inaczej.
Dzisiaj Denis Villeneuve kręci przecież filmy za grube miliony i cieszy się sławą artysty niemalże wizjonerskiego — choć jeszcze nie kasowego, co lada dzień może się zmienić — którego ambicjom mogą sprostać jedynie ogromne budżety.
Nie doszedł tu, gdzie jest, przypadkiem, bynajmniej. To po prostu meta, na którą dobiegł po latach, wystrzeliwszy z bloczka startowego jeszcze jako młody chłopak. Na tyle, na ile pozwala mi moja nieznajomość francuskiego i niedoskonały tłumacz Google’a, doczytałem się z lokalnego dziennika, że jeszcze ze szkolnej ławy odgrażał się nauczycielom, że kiedyś zostanie sławnym filmowcem. Dzisiaj całe rodzinne miasteczko przeżywa każdy jego sukces.
Zaczynał od mniejszych rzeczy
Realizacja "Diuny" była jego młodzieńczym marzeniem, o czym chętnie mówi, rozmawiając z dziennikarzami. A bijąca od niego szczerość, jakby jeszcze nieprzeżarta hollywoodzkim wyrachowaniem i zblazowaniem, pozwala wierzyć, że faktycznie nie jest to marketingowa gadka. Zanim jednak wyszedł na plan rzeczonego filmu, niejako zdejmując odium z marki uznawanej do tej pory za niemożliwą do zaadaptowania na potrzeby kina, kręcił rzeczy znacznie mniejsze.
Nieraz były to dramaty podbite złożoną problematyką psychologiczną, nieraz rzeczy surrealistyczne lub kompletnie wydziwaczone, których internetowe analizy bywały dłuższe niż sam film. Ale prawie wszystkie jego dzieła, niezależnie od wysokości budżetu i dystrybutorskiego zasięgu, wyróżniają się niezmywalnym pierwiastkiem autorskim. Bo Villeneuve nawet kręcąc za studyjne, kręci swoje.
Debiutował pod koniec lat 90. filmem "32 sierpnia na Ziemi", kameralną i cokolwiek udziwnioną opowieścią o dwudziestoparoletniej Simone, która, po wypadku niemal kosztującym ją życie, radykalnie zmienia światopogląd i namawia najlepszego przyjaciela, aby ten był ojcem jej dziecka.
Nie był to film ponury, raczej słodko-gorzki, niepozbawiony specyficznego humoru, lecz na pewno daleki od mainstreamowego gustu. Lecz śmiała dezynwoltura, jaką się wykazał, zapewniła mu rozgłos i "32 sierpnia na Ziemi" wytypowano na kanadyjskiego kandydata do Oscara, choć ostatecznie film nominacji nie zdobył.
Kolejny jego film, "Maelström", zestawiający niejaki eksperyment formalno-narracyjny - historię przybliża bowiem gadająca ryba - z powagą tematu, traktujący o kobiecie nawiązującej romantyczną relację z synem człowieka, którego potrąciła autem, zdobył jeszcze większy rozgłos.
Szybko przyszło uznanie
Dopiero jego kontrowersyjna, czarno-biała "Politechnika" faktycznie wypchnęła go przed szereg jako twórcę ambitnego i niepokornego. Pokazywany w Cannes film opowiada o tragicznej strzelaninie w montrealskiej szkole, do której doszło w 1989 r.
Pozycję na międzynarodowym rynku filmowym umocnił świetnym "Pogorzeliskiem", które pozostaje jego najlepszym filmem tego okresu. Wyświetlany na światowych festiwalach i nominowany do Oscara, zapewnił mu nie tylko markę artysty nietuzinkowego, ale i przepustkę do Hollywood. Był gotowy przypuścić szturm.
Praca w Hollywood
I choć jego kolejnym projektem był thriller "Labirynt", dość na Villeneuve’a konwencjonalny, już z gwiazdorską obsadą i po raz pierwszy ze scenariuszem napisanym przez kogoś innego, to jest to coś więcej niż tylko frycowe należne obcej ziemi. Film odniósł, zasłużenie, spory sukces komercyjny i artystyczny, ale kanadyjskiemu reżyserowi nadal chodziło po głowie coś zupełnie innego, co udowodnił wypuszczonym w tym samym roku "Wrogiem".
A był to film osobliwy i złożony, otwierający niezliczone ścieżki interpretacyjne, odważny wizualnie, autorski, ale absolutnie daleki od hollywoodzkiej wrażliwości. Do tej pory Villeneuve nie powtórzył już podobnie odważnego projektu, ale może nie wynika to z żadnego konformizmu, lecz po prostu z natłoku pracy, bo potem kręcił filmy praktycznie rok po roku.
"Sicario", opowiadające o wojnie z narkotykowymi kartelami na granicy Meksyku i USA, rywalizowało o Złotą Palmę i Oscary, tym samym udowadniając, że Villeneuve to nie sensacja jednego sezonu, ale facet, który zostanie w Hollywood na dłużej.
Kolejny jego film "Nowy porządek" zarobił pięć razy więcej, niż wyniósł jego budżet, wylądował na listach najlepszych dokonań 2016 r. i pozgarniał prestiżowe nagrody i nominacje, a kanadyjski twórca mógł przebierać w ofertach. I los chciał, że wybrał taki, który mógł ukręcić łeb jego karierze, mimo że nakręcił film co najmniej nieprzeciętny.
Kontynuacja arcydzieła z lat 80. i głośna adaptacja kultowej książki
Mimo iż "Blade Runner 2049", pierwszy blockbuster w jego karierze, spodobał się bodaj wszystkim, którzy film obejrzeli, to grupa ta nie była zbyt liczna. Sequel klasycznego filmu Ridleya Scotta zgromadził niewielką publiczność i studio straciło grube miliony. Często podobne potknięcie oznacza, szczególnie dla przybysza z zewnątrz, relegację do rzeczy mniejszych i mało prestiżowych, lecz Villeneuve otrzymał od zwykle mało empatycznego Hollywood jeszcze jedną szansę.
Goszczącą obecnie na ekranach monumentalną "Diunę" nie tylko wyreżyserował, ale po latach, nareszcie, napisał, a także, po raz pierwszy, wyprodukował. Choć okoliczności są wybitnie niesprzyjające — nadal szaleje pandemia, a film trafił za oceanem równolegle na jedną z platform streamingowych — to studio zapewnia, że nie będzie rozliczać Villeneuve’a z każdego grosza i zadowoli się nie tylko dolarami, ale i spopularyzowaniem marki, odnośnie do której ma niemałe plany.
Sam filmowiec mocno wsiąknął w świat wymyślony przez Franka Herberta i ma się jeszcze zająć realizacją serialu osadzonego w uniwersum "Diuny", lecz pewnie tylko czas i, mimo wszystko, wyniki finansowe filmu pokażą, jak dalece projekt się rozwinie. Ale jednak wydaje się pewne: sam Villeneuve sobie poradzi, nawet jeśli miał do dyspozycji swojego ostatniego dolara.