We wchodzących na polskie ekrany *"Głosach" Gemma Arterton wciela się w drugoplanową postać pracownicy biurowej, zamordowanej przez współpracownika (w tej roli Ryan Reynolds). Arterton, która zyskała rozgłos dzięki roli agentki Strawberry Fields w bondowskim "Quantum of Solace", jest dziś jedną z najbardziej znanych i rozchwytywanych na świecie aktorek brytyjskich.*
Polskim widzom znana jest przede wszystkim z niezapomnianych ról zmysłowych i zabójczych kobiet w „Byzantium”, „Hansel i Gretel: Łowcy czarownic”, „Księciu Persji” i „Starciu Tytanów”. Z aktorką rozmawiamy o jej roli w „Głosach” - najnowszej czarnej komedii autorstwa Marjane Satrapi (nominowanej do Oscara za "Persepolis"), jej doświadczeniach na planie i zawodowych ambicjach.
Słyniesz z grania silnych i niezależnych kobiet, które mają kontrolę nad swoim życiem. Co zainteresowało Cię w postaci, która tej kontroli nie ma? Fiona ginie po 20 minutach filmu.
Chciałam zagrać głowę w lodówce!
Twoja bohaterka nie jest szczególnie sympatyczna. Przynajmniej na początku. A gdy już zaczynamy ją lubić, jest... cóż, martwa.
Sama nie jestem zbyt sympatyczna! Tacy bohaterowie to bardzo wdzięczny temat. Przyciągają swoją złożonością i nieoczywistymi wyborami. Jeśli spojrzeć na moje ostatnie role, to wydaje się, że zagrałam takich postaci całkiem sporo – Tamarę Drewe i Gemmę Bovery w adaptacjach komiksów Posy Simmonds, Rebeccę w „Ślepym trafie”, Gretel w „Hansel i Gretel”. Dla mnie takie postaci są ciekawsze od tych klasycznych i zdecydowanie trudniejsze do zagrania. Trzeba je rozgryźć. Zrozumieć, dlaczego są takie, a nie inne, co nimi powoduje.
Zaskoczyło mnie, że scena śmierci Fiony jest tak intensywna. Najpierw wydaje się brutalna i tragiczna, później przez krótką chwilę, gdy Twoja bohaterka zdaje sobie sprawę z niedorzeczności sytuacji, jest to nawet zabawne, a potem już tylko posępne.
To była skomplikowana scena. Zwłaszcza jeśli chodzi o emocje. Niezwykle trudno jest odegrać coś, czego w najmniejszym nawet stopniu się nie doświadczyło. Długo nie wiedzieliśmy z Ryanem, jaki ma być wydźwięk tej sceny. Marjane nie dawała nam wielu wskazówek, poza tym, że dla obojga – zabójcy i ofiary – ma to być zdarzenie z pogranicza absurdu, groteski. Oczekiwała, że intuicyjnie wyczujemy atmosferę.
Udało się?
Umierając, Fiona doświadcza czystego terroru. Sama nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać, ale Ryan poprowadził to w określonym kierunku – niezaradność jego postaci podsunęła mi pomysł, by w pewnej chwili zareagować na to zdławionym śmiechem. Zauważ, że podobne sceny często budzą odruchowe, nerwowe reakcje u widzów, a już sam Hitchcock powtarzał, że ilekroć publiczność reaguje śmiechem na jego najbardziej drastyczne sceny, jest to dla niego komplement.
Postać Fiony przypomniała mi o Clarze, ktorą zagrałaś w „Byzantium”.
Dlaczego? Przez krew? To fakt – w obu filmach się w niej pławię! (śmiech)
Wydało mi się, że obie bohaterki naznaczone są podobną klątwą – nieśmiertelnością.
Tak, obie tkwią w potrzasku, żyją z piętnem, w cieniu swojego przeznaczenia. Choć w „Głosach” tak naprawdę zostaję unieśmiertelniona tylko w głowie bohatera, więc to podobieństwo się rozjeżdża. Obie są seksowne, a przynajmniej chciałam, by takie były. Fiona ma jednak zdecydowanie większe poczucie humoru.
fot. East News
Jest w filmie scena, w której śpiewasz. Wydaje się, że sprawia Ci to sporą przyjemność.
Uwielbiam karaoke! Cieszyłyśmy się z Anną [Kendrick], że mogłyśmy wziąć za to wynagrodzenie. (śmiech)
Jak ci się z nią pracowało?
Anna ma niesamowite komediowe wyczucie, ale najbardziej zaimponowała mi wrażliwością i podejściem do odgrywanej postaci. Na planie była skupiona i miała mnóstwo swoich pomysłów – czy nie lepiej, gdyby bohaterka zrobiła to, albo w tej scenie miała na sobie tamto. Podobnie było zresztą z Ryanem, który do roli przygotowywał się w odosobnieniu i na plan przychodził z gotową koncepcją. Imponował mi, wiele dodając od siebie. Od podstaw zbudował całą postać, bez wskazówek od Marjane.
Jak ona na to reagowała? Wydaje się być osobą, która punkt po punkcie realizuje swój określony plan.
Marjane stworzyła nam przyjemną, twórczą atmosferę na planie. Nic nie było „złe” ani „niewłaściwe”, przynajmniej jeśli chodzi o nasze improwizacje. Zachęcała do własnych interpretacji, zarażając humorem i pozytywnym podejściem. Z żalem schodziłam z planu. Pamiętam, że gdy nakręciłam swoją ostatnią scenę, Marjane zorganizowała małe pożegnanie. Członkowie ekipy i obsady zgromadzili się wokół, a ja... wciąż tkwiłam unieruchomiona w skomplikowanej instalacji, maskującej moje ciało w ujęciach, których bohaterem była tylko głowa. Z jednej strony było to zabawne, bo nie mogłam się ruszyć, z drugiej – czułam się wzruszona wielkim docenieniem.
Przebyłaś długą drogę do tego miejsca od przełomowej, choć dość stereotypowej roli kobiecego ozdobnika w „Quantum of Solace”.
To prawda. Cieszę się, że ta rola nie była szczególnie duża. Wtedy pewnie skończyłabym jako „ta dziewczyna z tamtego filmu o Bondzie”. To nobilitujące, gdy ktoś zauważa Cię w takiej roli i jednocześnie stwierdza, że możesz zagrać coś więcej. Przełomem był chyba rok 2010, kiedy miałam okazję wystąpić w „Uprowadzonej Alice Creed” i „Tamarze Drewe”. Myślę, że całkiem nieźle oparłam się łatce dziewczyny Bonda.
Od tego czasu grasz bardzo dużo – w hollywoodzkich blockbusterach, telewizji, filmach niezależnych, teatrze. Jak udaje Ci się łączyć te płaszczyzny?
Nie próbuję, szczerze mówiąc. Jestem za różnorodnością – tak w doborze ról, jak i medium. Moim marzeniem jest mieć długą i zróżnicowaną karierę. Nie interesuje mnie powtarzanie się czy określony aktorski szablon, choć pewnie jakiś w moich kolejnych rolach dostrzeżesz.
Spoiwem tych wszystkich ról wydaje się być połączenie seksapilu z inteligencją. Rzadko grywasz role, które dałoby się określić tylko jednym z tych słów.
Coś Ci powiem – inteligentne i niezależne kobiety są tymi najseksowniejszymi!