''Hardcore Henry'': Kino akcji 2.0 [RECENZJA]
06.04.2016 15:46
Fabuła „Hardcore Henry” jest dość szczątkowa i stanowi jedynie szkielet, na którym rosyjski reżyser Ilya Naishuller buduje dziką orgię scen akcji, pościgów i przemocy. Świat przedstawiony oglądamy cały czas z perspektywy tytułowego Henry’ego, który budzi się nagle w tajemniczym pomieszczeniu, bez ręki i nogi, a stojąca przed nim kobieta oznajmia mu, że jest jego żoną. Po chwili mechaniczne protezy brakujących kończyn są mu (dosłownie) przyspawane, a niedługo później cała placówka, w której się znajduje, staje się celem ostrzału prowadzonego przez typów „spod ciemnej gwiazdy”. Cała reszta filmu to praktycznie niekończące się pasmo ucieczek, bijatyk oraz strzelanin. I wszystko to zapewne nie byłoby tak atrakcyjne, gdyby nie fakt, że spoglądamy na akcję właśnie ze wspomnianej wcześniej perspektywy pierwszej osoby.
W kinie wszystko zostało już powiedziane i pokazane. To twierdzenie, które coraz trudniej obalić. I pod tym, mimo wszystko, trzeba też podpisać film „Hardcore Henry”. Ujęcia z perspektywy pierwszej osoby nie są niczym nowatorskim w sztuce filmowej. Najbardziej znanym popularyzatorem owego „triku” był sam Alfred Hitchcock, który nadzwyczaj często stosował owe ujęcia. We współczesnym kinie również co jakiś czas można było zaobserwować tego typu eksperymenty. W przepięknym „Motylu i Skafandrze” Janusz Kamiński pokazywał nam świat z perspektywy bohatera przykutego do wózka inwalidzkiego, a nawet imitował obiektywem efekt mrugania powiekami. Co jakiś czas także w filmach akcji nie brak scen pojedynków, które na kilka chwil pokazywane są z punktu widzenia bohatera (np. w „Quantum of Solace” z 2008 roku).
Wyjątkowość „Hardcore Henry” polega jednak na tym, że jest to film, który jako pierwszy (w kategorii kina akcji) został w całości (!) nakręcony z tej perspektywy. Aktora wcielającego się Henry’ego wyposażono w imponującą kamerę-hełm, którą przez cały czas nosił na głowie. Efekt naprawdę jest niebywały.
Przede wszystkim, widz kompletnie inaczej odbiera wydarzenia na ekranie niejako „patrząc” oczami bohatera. Immersja przebiega zupełnie inaczej niż w klasycznych „akcyjniakach”. Tutaj widzimy, że każdy cios czy strzał oddawany jest w naszą stronę. Widzimy to, co widzi bohater: kiedy otrzymuje kopniaka w twarz to razem z nim odskakujemy i przewracamy się na ziemię, widząc sufit pokoju i stojących nad nami ludzi. Gdy Henry przemierza korytarze z bronią w ręku, oglądamy niemalże ten sam obrazek, które jest znany z typowych gier FPS.
Fabuła jest dość mizerna, ale w tym filmie nie chodzi o fabułę, tylko o swego rodzaju symulację (tak samo jak „Grawitacja” była nie tyle filmem, co symulatorem przebywania w kosmosie). Natomiast te braki fabularne są całkiem logicznie (o dziwo) przykryte faktem, że Henry sam nie bardzo wie, o co chodzi (cierpi na zanik pamięci) i znalazł się w samym centrum krwawej jatki, przed którą nieustannie ucieka. Jako że cały film oglądamy tylko z jego perspektywy, o zamiarach innych postaci dowiadujemy się dopiero, gdy Henry’emu przyjdzie się z nimi spotkać i dojdzie do rozmowy. A raczej do monologu, gdyż, kolejna ciekawostka, Henry (jako swego rodzaju niedokończony cyborg) w wyniku całego chaosu nie zdążył aktywować procesora mowy, a tym samym jest niemy. To z kolei wprowadza interesujący „smaczek” do całości. Często widzimy, jak Henry próbuje coś powiedzieć przez machanie rękami, które dostrzegamy przed naszymi oczami. Mamy więc drobny element kina niemego w kinie akcji. A tego chyba jeszcze nie było.
To z kolei prowadzi nas do charakteru całego obrazu. Zaczynając od komiksowej i przerysowanej przemocy, a kończąc na dystansie, czarnym humorze oraz autoironii (w połowie filmu pojawia się nawet wstawka musicalowa). Wiele spodziewałem się po seanse „Hardcore Henry”, ale nawet nie zakładałem, że film ten będzie i elektryzującym filmem akcji, i jednocześnie pastiszem tegoż gatunku. Z drugiej strony, obraz pełen tak absurdalnych i szalonych scen nie może być totalnie na serio. Na podobnych zasadach działa w końcu filmowy i komiksowy „kuzyn” „Hardcore Henry’ego”, czyli „Deadpool”. Trzeba więc mieć na uwadze, że fabuła rozgrywa się w pewnym umownym świecie i mieć dystans (oraz mocny żołądek) do tego, co oglądamy; traktować to przede wszystkim jako zabawę łączącą filmy Tarantino z kinem Johna Woo.
A jeszcze jedną zachęcającą ciekawostką jest fakt, że „Hardcore...” rozgrywa się w Moskwie, co też jest pewnym odświeżeniem w stosunku do innych produkcji tego typu z akcją w topowej europejskiej stolicy czy amerykańskiej metropolii. Surowa (i trochę swojsko wyglądająca) topografia rosyjskiego miasta nadaje temu filmowi specyficzny, ostry szlif.
W erze rosnącej popularności gier video, marketingowych chwytów z technologią 3D w filmach oraz zbliżającej się premierze technologii wirtualnej rzeczywistości, „Hardcore Henry” pojawia się w idealnym momencie na popkulturowym horyzoncie. I, co ważne, nie potrzebuje żadnych „błyskotek” w stylu 3D czy trzęsących się krzeseł, by wciągnąć widza w środek akcji i co chwila wbijać go w fotel. „Hardcore...” pozostaje jednak tylko i aż ciekawostką, na dłuższą metę nie sposób oczekiwać, by filmy z perspektywy pierwszej osoby stały się nowym trendem i standardem w kinie akcji, ale z pewnością obraz ten na tyle wyróżnia się na tle konkurencji, że warto go zobaczyć.