"Hiszpanka": Wywiad z Jakubem Knapikiem, specem od efektów specjalnych
*"Hiszpanka", najnowszy film Łukasza Barczyka, to jedna z największych superprodukcji ostatnich lat. Film zachwyca nie tylko fantastycznymi kostiumami i genialną scenografią, ale też efektami specjalnymi na niespotykaną w Polsce skalę. Za te ostatnie odpowiadało studio Platige Image, w którym dyrektorem kreatywnym jest nominowany do Oscara za animowaną "Katedrę" Tomasz Bagiński. Wirtualnej Polsce udało się porozmawiać z Łukaszem Knapikiem, który razem z Olgą Szablewicz-Pisuk nadzorował prace nad efektami specjalnymi przy „Hiszpance”.*
Przed jakimi wyzwaniami stanęli twórcy, jakimi budżetami dysponowali, czy mogli swoją pracę wykonać lepiej, czy nasi graficy komputerowi są na poziomie tych zachodnich i w końcu jak wygląda ich praca nad filmem? To tylko niektóre z pytań, które zadaliśmy pracownikowi warszawskiego studia.
Artur Zaborski: Platige Image, studio, w którym pracujesz, odpowiada za efekty specjalne w „Hiszpance” Łukasza Barczyka. Jak do tego doszło?
Jakub Knapik: Do Platige Image trafił scenariusz „Hiszpanki”, który jest po prostu rewelacyjny. Czytałem w życiu wiele scenariuszy, ale ten naprawdę się wybija.
Co w nim takiego niezwykłego?
Przede wszystkim wyróżnia się znakomicie rozpisaną opowieścią, bardzo świeżą. Autorzy niesamowicie podeszli do tematu historii. Moje skojarzenia od razu powędrowały w stronę takich filmów hollywoodzkich jak „Złoto dla zuchwałych” Briana G. Huttona, ale przy zachowaniu polskości, lokalności. Włodarze Platige Image zachwycili się tym projektem i walczyli, żeby trafił właśnie do nas. Na tym etapie produkcji sam zajęty byłem innymi projektami. Przy „Hiszpance” zacząłem pojawiać się przy kosztorysie, ale moja praca na dobra zaczęła się dopiero w momencie, kiedy film został skierowany do produkcji.
Wychodziłeś z aktorami na plan?
Trzeba było te efekty jakoś wymyślić, więc musiałem być obecny na planie. Większość zdjęć koordynowali moi koledzy z zespołu oraz drugi nadzorujący projektu – Olga Szablewicz-Pisuk. Kiedy zaczęły się zdjęcia, koordynowałem działania aktywnie, choć często z biura.
Jak przebiegała twoja praca?
Zaczęła się przed zdjęciami. Kluczem do efektów specjalnych jest bowiem okres preprodukcji, która jest tak samo istotna jak produkcja i postproduckja. W „Hiszpance” okres preprodukcji był, jak na polskie warunki, relatywnie długi. Regularnie jest to kilka tygodni, tutaj trwał kilka miesięcy. W dużej mierze wiązało się to z budżetowaniem tak ogromnego przedsięwzięcia.
Trudno się dziwić, patrząc na skalę efektów specjalnych w tym filmie.
Myślę, że „Hiszpanka” jest przełomem w polskim kinie, jeśli chodzi o podejście do efektów. Zawsze znajdą się rzeczy, które można było zrobić inaczej, lepiej, o czym my jako zespół dobrze wiemy. Ale w wypadku tej produkcji jest się też czym chwalić. Na pewno film jest wydarzeniem, jeśli chodzi o rozmach i to chyba pod każdym względem, nie tylko efektów specjalnych. W „Hiszpance” mamy dwadzieścia parę minut efektów specjalnych, to jest po prostu ogromny rozmach! W Polsce na pewno nie było dotąd filmu, w którym następuje taka multiplikacja ludzi. Miałem okazję pracować przy multiplikacji postaci przy okazji filmu „Popiełuszko. Wolność jest w nas” Rafała Wieczyńskiego, ale nie da się porównać skali tamtego projektu z tym, co zrobiliśmy przy „Hiszpance”. W „Popiełuszce…” wykonywaliśmy multiplikację na dwóch mszach. Wykorzystaliśmy system motion control. Pozwala on wykonywać powtarzalne ruchy kamerą z niewiarygodną precyzją. Dzięki temu można nakręcić tłum w kilku miejscach, a później połączyć te zdjęcia i
zespolić je w jednym kadrze. Tak to działa w dużym uproszczeniu. Przy „Popiełuszce…” działało to znakomicie. Przy „Hiszpance” jednak budżet nie pozwolił na stosowanie takiego rozwiązania. Nie mieliśmy nawet zdjęć tła dla tego tłumu – to trzeba było wykonać w CGI. Zastosowaliśmy też zupełnie inną technikę polegającą na kręceniu pojedynczych osób i komputerowo rozsiewaniu ich w kadrze. Dało nam to ogromną swobodę dowolnego kształtowania tłumu składającego się z prawdziwych statystów na późniejszym etapie postprodukcji.
Ale i tak stanęliście przed dużym wyzwaniem.
W „Hiszpance” nie wszystko udało się wykonać idealnie, ale na pewno lepiej niż do tej pory. Wyzwaniem, które zawsze się pojawia, niezależnie od kraju czy produkcji, jest budżet. Poziom skomplikowania efektów rośnie, ale budżet się nie zwiększa. Rośnie za to świadomość twórców filmowych w Polsce. Reżyser Łukasz Barczyk i operatorka Karina Kleszczewska wiedzieli, jak do tematu podejść. Mieli wiedzę na temat efektów specjalnych. Byli przygotowani, chociaż bronili bardzo swoich przekonań i przyzwyczajeń, jeśli chodzi o nośnik czy obiektywy, co czasem nie ułatwiało nam pracy, ale – jak wiadomo – każdy ma swój zestaw narzędzi pracy, do których przywykł. Podejrzewam, „Hiszpanka” jest jednym z ostatnich dużych filmów wykonanych w Polsce na taśmie 35mm.
Robiąc efekty specjalne, łatwiej pracuje się na cyfrze?
Zdecydowanie łatwiej i zdecydowanie taniej. Nie zgadzam się, że cyfra jest ładniejsza. Doskonale rozumiem, dlaczego Łukaszowi i Karinie zależało na taśmie 35mm. Udało mi się ich namówić na nakręcenie na cyfrze jedynie makiet. Argumentem ostatecznym była ostrość takiej kamery. Wszystkie pozostałe ujęcia powstały na taśmie 35mm.
Wygląda na to, że reżyser Łukasz Barczyk i operatorka Karina Kleszczewska potrafią działać z uporem. Zastanawiam się więc, ile miałeś wolności twórczej przy tym projekcie.
W wypadku „Hiszpanki” bywało różnie. Zaczęło się od bardzo intensywnej kreatywnej pracy Łukasza i Kariny na początku filmu. Jednak docieraliśmy się i szybko mogłem przebić się ze swoimi pomysłami. Łukasz i Karina to bardzo mocne charaktery, świadomi siebie, wiedzący, co chcą osiągnąć i jaki film robią. Wolę pracować z twórcami, którzy wiedzą, czego chcą, mają swoją wizję. Ale moja i Olgi wolność zależała od sceny i od ujęcia. Raz zwyciężała ich wizja, raz nasza. To był bardzo twórczy, intensywny projekt. Ścieranie się było nieuniknione.
Rośnie świadomość efektów specjalnych u twórców, ścieramy się na planie, czy to znaczy, że doganiamy zachód?
Dużo nam brakuje. Przede wszystkim pieniędzy. Zespoły, które wykonują efekty specjalne na zachodzie, liczą często kilkaset grafików przy jednym filmie. Pracują z wyjątkami od sześciu do dwunastu miesięcy nad projektem, a ich budżet ujęcia jest często o dwa zera większy od naszego. U nas pracowało w głównym zespole kilkanaście osób przez kilka miesięcy za budżet każdego ujęcia, który wynosi mniej niż wykonanie szkicu 3D za granicą. Nasz budżet i nasza skala jest nieporównywalna. Z takim zespołem, jak nasz, robi się czasem duże reklamy w Stanach Zjednoczonych. Z racji budżetów, jakie mamy w Polsce na filmy, nie ma możliwości budowania i utrzymania większych zespołów.
A jeśli chodzi o poziom artystów?
Totalnie nie mamy się czego wstydzić. „Hiszpanka” będzie ostro porównywana z zagranicznymi filmami, ale trzeba realnie na to spojrzeć. To niesprawiedliwe porównania, bo skala jest inna. Efekty specjalne to praca zespołowa. Jakość finalna obrazka, który widzimy w kinie, zależy od tego, jak został zaplanowany, wykonany na planie, jak dobrze artyści pracują i jak grube są założenia ujęcia. No i oczywiście od tego, jak ono jest pokolorowane itd. My nie możemy mieć tak grubego założenia jak w Stanach Zjednoczonych czy w Londynie. Od początku wiemy, że nie będzie to tak wyglądać. Dla przykładu – weźmy scenę filmu, w którym dwie armie stają naprzeciwko siebie - musimy wzbogacić kadr o tło. Domy, które wojownicy mijają, i detale: zwierzęta, dachy, drzewa itp. mogą być zakładane w projekcie za granicą z dużą szczegółowością, w 3D, ale nie w Polsce. U nas nie będziemy mogli na to sobie pozwolić, bo każda ta rzecz wymaga czasu i rąk do pracy – czyli: pieniędzy. Nasi artyści są na światowym poziomie, chociaż są tańsi.
Ale to nie jest różnica o jedno zero, co najwyżej, jest to jedna trzecia, a budżet jest często dwudziestokrotnie inny. Ta różnica jest niemożliwa do skorygowania ciężką pracą. Chociaż każdy polski artysta może spokojnie znaleźć zatrudnienie za granicą.
A jednak niektóre efekty specjalne w polskim kinie spotykają się z ostrą krytyką. Choćby słynna scena walącej się latarni w filmie „Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć” Patryka Vegi, którą wyróżniono statuetką Węża za najgorsze efekty specjalne.
Będę bronił kolegów. Znam tylko scenariusz „Hansa Klossa…”, nie widziałem filmu. Uważam, że są w Polsce efekty specjalne, które są żenujące, ale zadałbym sobie pytanie: dlaczego tak jest? Łatwo można powiedzieć: robił to słaby grafik. Ale w takim razie – dlaczego robił to grafik, który jest słaby? Dlaczego ktoś z produkcji filmu dopuścił do sytuacji, że ktoś taki efekt wykonał? Mamy w Polsce mnóstwo świetnych artystów-grafików. Ktoś potem ich projekty przyjmuje, ktoś je wrzuca do filmu. Tutaj szukałbym problemu. Żeby do takich sytuacji nie dochodziło, musimy mieć pewną świadomość, że efekty specjalne to nie jest coś na uboczu. Trzeba je zaplanować i na poważnie do nich podejść. One są tak samo ważne jak zdjęcia, scenariusz czy muzyka.
Czyli reżyserzy i producenci mogą reklamować efekty specjalne, które są niesatysfakcjonujące?
Tak, i one powinny być reklamowane. Uważam jednak, że praca nad efektami wymaga większego doświadczenia u wszystkich zaangażowanych w ich planowanie i znacznie lepszej współpracy wszystkich pionów produkcyjnych i postprodukcyjnych ze zrozumieniem możliwości i potrzeb każdego z nich. Tylko wtedy twórcy będą podchodzić do tematu z szacunkiem i pokorą. Dzięki temu będą mogli pracować z dobrymi artystami, którzy swojej pracy nie będą się wstydzić.
Was też, tak jak innych twórców filmowych, ocenia krytyka. Stresujesz się opiniami na temat filmów, przy których pracowałeś czy płynnie przechodzisz do innych projektów i nie śledzisz recenzji?
Po „Hiszpance” akurat miałem trzy miesiące przerwy, potem włączyłem się w projekt „Ambicja: Misja Rosetta” Tomasza Bagińskiego, a także „Córki Dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej. Zawsze jest coś do roboty. Ale przed premierą filmu wracają do mnie emocje. Zawsze tak jest. Przy wszystkich filmach, które do tej pory robiłem, odczuwałem stres. Przy „Hiszpance” jest on większy, bo zajęła mi ona aż rok. To jest szmat czasu. Jakkolwiek „Hiszpanka” nie zostałaby oceniona, to jest kawał mojego życia.