Ich noce (i dnie)
W filmie Garetha Edwardsa zobaczycie olbrzymie stwory, zniszczony Meksyk i wojskowe manewry. Nie byłoby w tym pewnie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że „Strefę X” nakręcono za… 20 tysięcy dolarów, czyli ledwie ułamek budżetu typowych blockbusterów, które zazwyczaj te elementy posiadają. Wstrzemięźliwość wyszła zdecydowanie na korzyść filmu. Efekty CGI, choć stanowią jego przyciągający oko trzon, nie decydują o odbiorze (i wymowie) całości.
Błędem byłoby jednak porównywanie „Strefy X” do „Dystryktu 9” czy „Projekt: Monster”. Tamte filmy, realizowane wprawdzie podobnie partyzanckimi, niskonakładowymi metodami, nastawione były przede wszystkim na widowiskową, rozrywkową eksploatację. Edwards tymczasem nakręcił subtelny melodramat, dla którego tonacja katastroficznego sci-fi jest tylko przejmującym tłem.
Znamy skądś widziany okiem jego kamery świat - oglądaliśmy go nie raz w hollywoodzkich superprodukcjach. Dymiące zgliszcza, porzucone miasta, zniszczone drogi. Ludzie sprowadzeni do zamierzchłej epoki… Tutaj jednak dostajemy jedyną w swoim rodzaju sposobność wejrzenia poza skrzący się efektami kadr, skupienia na tym co zazwyczaj jest pomijane. Zamiast tworzyć apokaliptyczne pejzaże, Edwards odwraca wzrok w kierunku nieznaczących detali: zachodu słońca, bawiących się dzieci, dryfującego wraku.
Akcja filmu rozgrywa się w niedalekiej przyszłości (a może teraźniejszości?) w Meksyku opanowanym przez gigantyczne, zmutowane formy życia. Przed laty wypełzły z rozbitej sondy kosmicznej, dziś podporządkowały sobie… połowę kraju. Północny Meksyk, objęty kwarantanną przez „pomocne” siły Stanów Zjednoczonych, zamienił się w tytułową strefę X, odgrodzoną od reszty świata wysokimi murami i szwadronami wojska. Przedostać się przez nią bez odpowiedniego wyposażenia jest bardzo trudno, ale dla Sam i Kauldera podróż przez niebezpieczne terytorium okazuje się przykrą koniecznością.
Para głównych bohaterów – dziewczyna przebywająca w Meksyku z bliżej nieokreślonych powodów i fotoreporter wynajęty przez jej zamożnego ojca - dość nieprzypadkowo upozowana jest na nieśmiertelny duet Gable-Colbert z „Ich nocy” Franka Capry. Podobnie jak w klasyku z 1934, bohaterowie, różni jak ogień i woda, zmuszeni są grać przeciwko sobie. Ona buntuje się przeciw apodyktycznemu ojcu, on próbuje zarobić parę groszy eskortując ją do amerykańskiej granicy.
Capra, wychodząc z niemal identycznego założenia, rozpisał przebojową screwball comedy, w której bohaterowie w końcu się w sobie zakochali. U Edwardsa jest podobnie, z tą różnicą, że – paradoksalnie! – romans między Sam i Kaulderem obrysowany został kreską dalece bardziej subtelną. Większość gestów wyraźnie pozbawiona jest tu zwyczajowej kokieterii, uciekając w kierunku prostej, odruchowej chemii. Ich relacja dojrzewa powoli, wraz z kolejnymi doświadczeniami 48-godzinnej podróży przez zniszczony, pogrążony w zapomnieniu Meksyk. Obcy? Okazują się dla tej podróży przede wszystkim piękną, egzotyczną florą.
Nad nietypową wyprawą unosi się jednak pewien fatalizm, stanowiący zresztą dość intrygujący kontrapunkt do filmu Capry. Każda chwila, każdy gest – jak zdradza bardzo przewrotny finał – ma tu kolosalne, ostateczne wręcz znaczenie. Z czasem okaże się, że nie da się ich już odtworzyć, powtórzyć.