''Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia'': Recenzja - ''Koniec tej zabawy!''
Pozytywne reakcje widzów i krytyki na film udowadniają, że publiczność jest ewidentnie zmęczona intelektualną pustką i emocjonalną tandetą, jaką karmi ją większość twórców płynących i topiących się w głównym nurcie światowej kinematografii. "Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia" to film, w którym ostra jazda nie powoduje zepchnięcia na boczny tor krytyki społecznej. Jego twórcy nie osiedli na laurach po zarobieniu kroci na pierwszej części, ale jeszcze głębiej wbili nóż w kręgosłup systemu i pokazali, że rewolucja jest możliwa - tylko wciąż odsunięta w czasie. Druga część historii o Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence) i Peecie Mellarku (Josh Hutcherson) rozgrywa się więc w przededniu rewolucji. To czas, w którym
zarówno uciśniona społeczność, politycy zasiadający na swoich wysokich stołkach jak i celebryci z bożej łaski dochodzą do granic wytrzymałości.
Po wygraniu Igrzysk Głodowych Katniss i Peeta mają obowiązek wyjechać na tournée i wygłosić słowa pocieszenia przed tłumami przyjaciół uczestników igrzysk, których musieli zabić, by sami przetrwać. Peeta odgrywa swoją rolę lepiej od Katniss, więc to od niej ludzie żądają szczerości. Dziewczyna przyniosła im nadzieję, której pozbyli się lata wcześniej. Jako że obudziła w nich też złość i pragnienie zmiany, w prezydencie Kapitolu urósł niepokój, a w twórcach filmu zatliła się nadzieja, że pokazanie widzom kolejnych igrzysk nie będzie złym pomysłem. Chociaż okrutne reality-show toczy się w leśnych ostępach do złudzenia przypominających te, przez które przedzieraliśmy się z Katniss i Peetą rok temu, akcja mknie do przodu szybko i sprawnie. Nie przeszkadza też fakt, że nawet ci, którzy nie czytali książki, łatwo mogą przewidzieć bieg wydarzeń. Lawrence'owi rzadko udaje się bowiem zaakcentować sytuacyjną lub charakterologiczną niejednoznaczność postaci.
Choć na jubileuszowej arenie mają stanąć wybrani zwycięzcy minionych igrzysk i wszyscy powinni mieć niebanalna osobowości, wielu z nich to jednak nijakie postaci robiące za tłum. Już na etapie ćwiczeń Katniss wskazuje nam tych, na których warto zwrócić uwagę. Wyjątkiem wśród nich jest blondwłose bożyszcze telewizyjnych widzów – Finnick (*), którego plany do finałowej sceny pozostają rzeczą niepewną. Ciekawą postacią jest też Johanna kreowana przez Jenę Malone. Dzięki temu w drugiej części *"Igrzysk..." nie tyle liczą się zaskakujące zwroty akcji, ile skomplikowane relacje między postaciami. Wszyscy już wiedzą, jak telewizyjni spece od wizerunku formatują rzeczywistość. Wyzwaniem jest pokazanie tego, w jaki sposób ludzie mogą się temu sprzeciwić. Jak rozbić system, jak się z niego wydostać i dokąd uciec. Tej ostatniej rzeczy Katniss zdaje się
pragnąć najbardziej. Tymczasem podobnie jak Sonmi-451 (Doona Bae) z "Atlasu chmur" (2012) rodzeństwa Wachowskich staje się narzędziem, figurą i nadzieją nadchodzącej rewolucji.
Czy to jednak nie jest kolejna przewrotna i odrobinę ironiczna ideologiczna gra? Katniss nie ma wiele do powiedzenia na temat tego, co się z nią dzieje. Spełnia rozkazy i oczekiwania. To też przez mężczyznę zostaje ubrana w kostium symbolizujący kosogłosa. Od budowania i burzenia wizerunku zależy przecież wszystko. Szkoda tylko, że w przypadku sequelu "Igrzysk..." o kostiumie możemy mówić głównie w kontekście metafory, bo nie ma zbyt wielu okazji, by zachwycać się filmowymi kreacjami. Ich ilość, jakość, zmysłowość i fantazyjność kiedyś autentycznie porażała, dziś prawie nie zwraca na siebie uwagi. Choć może to tylko efekt zadomowienia w postapokaliptycznym świecie, który ma (zbyt) wiele wspólnego z rzeczywistością, którą mamy za własnymi oknami.
Anna Bielak Ocena: 8/10