Jerzy Jogałła: Jak potoczyły się jego losy?
02.04.2016 | aktual.: 22.03.2017 10:06
Przystojny, obdarzony męską urodą i przeszywającym spojrzeniem, miał wszystko, co niezbędne, by zostać filmowym amantem.
Przystojny, obdarzony męską urodą i przeszywającym spojrzeniem, miał wszystko, co niezbędne, by zostać filmowym amantem. Prócz szczęścia.
Kobiety się w nim kochały i nawet kiedy pojawiał się jedynie na trzecim planie, jego role nie przechodziły niezauważone. Do czasu.
Pod koniec lat 70. zupełnie zniknął z ekranu, wycofał się z zawodu i przestał bywać na imprezach branżowych. Pozwolił, by widzowie o nim zapomnieli.
Wrócił tylko raz, na chwilę, dwie dekady później, występując we włoskiej "Balladzie o czyścicielach szyb". Potem na dobre zerwał z aktorstwem.
2 kwietnia *Jerzy Jogałła obchodzi 76. urodziny.* Zobaczcie, jak potoczyły się jego losy.
Opóźniony debiut
Urodził się w Krakowie i tam też podjął naukę w szkole teatralnej, chcąc zrealizować swoje wielkie młodzieńcze marzenie o aktorstwie.
Zdolnego i przystojnego nastolatka w tłumie studentów wypatrzył Andrzej Wajda, który przygotowywał się właśnie do ekranizacji opowiadania Moniki Kotowskiej "Jesteśmy sami na świecie".
W rolach głównych planował obsadzić Jogałłę i Grażynę Staniszewską – kto wie, jak potoczyłyby się losy młodego aktora, gdyby wydano zgodę na rozpoczęcie zdjęć.
Produkcję jednak wstrzymano – tłumaczono, że film miałby wymowę dwuznaczną moralnie– i rozczarowany Jogałła wrócił na uczelnię.
Wajda o nim pamiętał
Ale Wajda o nim nie zapomniał. Gdy rok później kompletował obsadę do „Popiołu i diamentu”, zaprosił na plan i Jogałłę, i Staniszewską.
Wkrótce potem Wadim Berestowski zaprosił go na plan filmu „Rancho-Texas”, reklamowanego jako „pierwszy polski western”, a trzy lata później Jogałła trafił na plan „Tarpanów” Kazimierza Kutza.
Kompleks niższości
Zastanawiano się, co poszło nie tak, że chłopak, który miał robić wielką karierę, wylądował na drugim, a nawet trzecim planie. Propozycje nie nadchodziły, a jeśli już się pojawiały, to nie dawały młodemu aktorowi wielkiej satysfakcji zawodowej i nie pozwalały mu spełniać się artystycznie.
Wyglądało na to, że filmowcy nie mają na Jogałłę pomysłu, nie potrafią go odpowiednio obsadzić i pokierować jego talentem.
- To był wtedy mój ból, że nie angażują mnie do filmów i ról poważnych, tylko do takich drugorzędnych – mówił Jogałła w wywiadzie dla portalu Pisarze.pl. - Miałem poczucie, rodzaj kompleksu niższości, że gram w filmach klasy B.
Zniechęcenie do zawodu
- W 1979 roku zrealizowałem film o wyborze polskiego papieża dla niemieckiego producenta, zrobiony z materii dokumentalnej, ale mocno poetyzowany. Takich filmów o Wojtyle, także jako o biskupie krakowskim, nakręciłem wraz z kolegą operatorem kilka, głównie dla pieniędzy na zamówienie różnych parafii – mówił o swoich dokonaniach w wywiadzie dla portalu Pisarze.pl. - W 1989 roku zrealizowałem dużym nakładem środków film o Wawelu, ale kiedy był już zmontowany, nagrane kasety skradziono producentowi, przynajmniej według jego relacji. Nie miałem więc szczęścia w zawodzie i do końca się zniechęciłem.
Zabrakło mu determinacji
Jogałła przyznawał, że zabrakło mu determinacji, tak niezbędnej w zawodzie aktora i reżysera. W 1979 roku pojawił się jeszcze na ekranie w „Skradzionej kolekcji”, a później uznał, że zmęczył się zabieganiem o role. Czy żałował swojej decyzji? Tak, ale nie zamierzał jej zmieniać. Nawet za cenę wykluczenia z branży filmowej.
- Trochę mam poczucie, że zdezerterowałem z zawodu i że wyrzekłem się trudu włożonego we mnie przez nauczycieli, pedagogów, a w szkole naprawdę wiele się nauczyłem – mówił w wywiadzie dla portalu Pisarze.pl. - Dlatego na ogół nie przyjmuję zaproszeń na imprezy środowiskowe, których w Krakowie jest sporo. Krępuję się przychodzić, bo mam poczucie, że nie przynależę w pełni do środowiska.
Marzenia vs rzeczywistość
Zresztą sam sobie odciął drogę powrotu na ekran. W latach 90. wyjechał do Rzymu wraz z żoną Elżbietą (córką Jerzego Turowicza, dziennikarza i redaktora naczelnego Tygodnika Powszechnego), która otrzymała tam pracę. Spędził zagranicą całą dekadę, z dala od branży filmowej. No, prawie – w 1998 roku przyjął propozycję, by wystąpić w „Balladzie o czyścicielach szyb” w reżyserii Petera Del Monte, w którym pojawił się u boku kilku innych polskich aktorów, w tym Agaty Buzek i Grażyny Wolszczak.
Po powrocie do kraju, kiedy okazało się, że niemal nikt już o nim nie pamięta, nie zamierzał o sobie przypominać. Trzyma się na uboczu, z dala od dziennikarzy. Pytany, czy chętnie ogląda stare filmy ze swoim udziałem, stanowczo zaprzeczał.
- Nie oglądam, boję się – mówił w wywiadzie dla portalu Pisarze.pl. - A poza tym, mój los zawodowy pokazuje, jak bardzo w tej profesji marzenia i aspiracje mijają się nieraz z trudnymi realiami.