Julian Sands: "Jestem fanem swojego zawodu" [WYWIAD]
Grał u takich mistrzów kina jak Mike Figgis, David Cronenberg, Wim Wenders czy Dario Argento. Polscy widzowie kojarzą go z “Pól śmierci” Rolanda Joffe’a, “Pokoju z widokiem” Jamesa Ivory’ego, ale także z filmów klasy B “Arachnofobia” czy “Czarnoksiężnik” (“Warlock”) i seriali ( “24 godziny”, “Dexter”). Często grywa czarne charaktery. 10 października w warszawskim Kinie Elektronik Julian Sands wystąpi na jedynym spektaklu w Polsce - “A Celebration of Harold Pinter” w reżyserii Johna Malkovicha. Z tej okazji aktor udzielił nam wywiadu.
Łukasz Knap: To chyba nie będzie pana pierwsza wizyta w Polsce?
Julian Sands: Byłem w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy kręciliśmy zdjęcia do filmu Krzysztofa Zanussiego “Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest”. Pamiętam, że grali w nim niezwykli polscy aktorzy: cudowna Maja Komorowska i Andrzej Łapicki. Jaruzelski był jeszcze u steru władzy, na ulicach widziałem Peweksy. To był raczej smutny czas. Dziś Polska wygląda zupełnie inaczej, o czym mogłem się przekonać, gdy przyjechałem na festiwal do Torunia w ubiegłym roku. Nie mogłem się nadziwić, jak bardzo Polska się zmieniła. Świetnie się tam bawiłem.
Jak odbiera pan Polaków mieszkających na Wyspach?
Mam same dobre doświadczenia z Polakami, których spotkałem w Anglii. Są zawsze radośni, pracowici, dobrze wykształceni i inteligentni. Ojciec mojej żony pochodzi z Polski. Czytałem świetną książkę Adama Zamojskiego “Polska. Opowieść o dziejach niezwykłego narodu”. Zawsze będę was wspierał.
Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę, że “Warlock” był wielkim hitem polskich wypożyczalni na początku lat dziewięćdziesiątych.
To zabawne, bo ten film kręciłem zaraz po filmie Zanussiego i trudno mi sobie wyobrazić większy kontrast niż ten, którego doświadczyłem, gdy w drugiej połowie lat osiemdziesiątych przyjechałem do Hollywood i miałem w pamięci szare ulice Łodzi. Jako aktor mam szczęście, że mogę uczestniczyć w bardzo różnych filmach. Obecnie kręcimy film na podstawie książki Agathy Christie z Glenn Close i Christiną Hendricks, w następnym tygodniu będę w Warszawie. Ta różnorodność sprawia, że jestem wielkim fanem swojego zawodu.
Tym razem przyjeżdża pan do Polski, aby zagrać w spektaklu "A Celebration of Harold Pinter”. Co jest w nim tak niezwykłego, że występuje pan w nim już od kilku lat?
Uwielbiam tę sztukę. Z wielu dzieł Pintera trudno dowiedzieć się, kim jest ich autor. W tej Pinter odkrywa się jako człowiek. Uwielbiam jego poczucie humoru, humanizm i zaangażowanie w najróżniejsze sprawy. Moja przygoda z Haroldem zaczęła się dziewięć lat temu, gdy sam myślał, żeby zagrać w tej sztuce, ale był zbyt chory, żeby tego dokonać. Pomógł mi się przygotować do tej roli. Gdy umarł, czułem obowiązek, aby go uczcić za pomocą tego spektaklu. Świetna reakacja publiczności zaskoczyła mnie i Johna Malkovicha. Ta sztuka jest rewelacyjną rozrywką, a nie jest suchą, akademicką rozprawka. Doceni ją także ktoś, kto nigdy nie czytał Pintera lub nawet nie wie, kim był.
Znamy Johna Malkovicha jako aktora. Jakim jest reżyserem?
Każdy aktor marzy o współpracy z reżyserem, który byłby jego przyjacielem, czyli kimś, z kim można szczerze i bez wysiłku dzielić się myślami. A my z Johnem znamy się już 43 lata i jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. On doskonale wie, czego oczekiwać i wymagać od innych aktorów, bo nikt tak dobrze nie rozumie aktora jak aktor. John jest niezwykle inteligentnym, przenikliwym i dodającym otuchy reżyserem. Uwielbiam z nim współpracować.
Często gra pan czarne charaktery. Ma pan do tego predyspozycje?
Jako aktor zawsze muszę wybierać z tego, co mi ktoś zaproponuje. W swojej karierze mam też sporo ról amantów, ale muszę przyznać, że granie złoczyńców sprawia mi wiele przyjemności i zabawy.
Polska publiczność pamięta pana z “Arachnofobii”.
Bardzo lubię ten film. Cieszę się, że jest znany w Polsce.
Do dziś pamiętam scenę, w której po pana twarzy chodzą pająki. Pamięta pan, ile ich było?
Oczywiście, ponad dwieście, a przypominam, że każdy ma osiem odnóży. Miałem na twarzy specjalną maskę, ale i tak musiałem przyjąć postawę mnicha zen, bo w sumie nakręcenie tej sceny zajęło nam kilka godzin. Ale nie mam koszmarów z pająkami, nigdy się ich nie bałem. W “Upiorze w operze” Daria Argento chodziły po mnie szczury i kręcenie zdjęć z tymi gryzoniami było dla mnie trudniejszym zadaniem.
Grał pan u Finchera i Cronenberga. Jak pan wspomina współpracę z nimi?
Fincher jest nadzwyczajnym, wszechstronnie utalentowanym reżyserem, to w swoim fachu prawdziwy mistrz, doskonale panujący nad każdym aspektem filmu. Uwielbiam z nim pracować, bo rozumie ludzki aspekt zawodu aktora. Z kolei Croneberg to prawdziwy gentleman, który przy pierwszym spotkaniu sprawia wrażenie nieśmiałego nauczyciela. Ale to człowiek o niezwykle bogatej, niczym nieposkromionej wyobraźni.
Jakich filmów z pana udziałem możemy spodziewać się w najbliższym czasie?
Jest ich parę. Jeden to “The Chosen” o zabójcy Trockiego, drugi thriller “The Toy Gun”, w którym gram śledczego, a trzeci “The Loner”, film neo-noir z akcją w Los Angeles, gram w nim gangstera-transwestytę (śmiech). Cieszę się, że ten film zostanie pokazany na festiwalu American Film Festival we Wrocławiu.
Coś ostatnio dużo Polski w pana życiu.
Nie mam nic przeciwko! Gdy będę w Warszawie 10 października, będę obchodzić urodziny Pintera. Trudno mi sobie wyobrazić, że mógłbym lepiej go uczcić.
Rozmowę przeprowadził Łukasz Knap