"Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów": dziel i rządź [RECENZJA]
Marvel ponownie nie zawodzi i dostarcza kapitalną dawkę rozrywkowego kina, a nawet lekko wychyla się poza ramy zwykłego widowiska akcji. *"Wojna bohaterów", bądź jak kto woli, "Civil War", to ukoronowanie wszystkich wcześniejszych „odcinków” tworzących kinowe uniwersum Marvela oraz jeden z najlepszych filmów o superbohaterach jakie kiedykolwiek powstały.*
29.04.2016 12:09
To dość odważne stwierdzenie, ale naprawdę ma ono pokrycie w tym, co wyprawia się na ekranie. Bracia Anthony i Joe Russo potwierdzili, że idealnie czują trykociarskie kino. Po wcześniejszym „Zimowym żołnierzu”, utrzymanym w konwencji thrillera szpiegowskiego, dostali zadanie, którego chyba z początku się nie spodziewali. „Wojna...” nie jest bowiem typowym sequelem, a raczej dalszym ciągiem rozszerzającego się uniwersum Marvela. Stanowi więc fabularną i duchową kontynuację drugiego "Kapitana Ameryki", a jednocześnie rozwija wątki dotyczące innych herosów z poprzednich odsłon „Avengers” czy „Iron Mana”, wprowadzając na scenę nowych bohaterów. Mamy tu ciąg dalszy skomplikowanych relacji między Stevem Rogersem a jego najlepszym przyjacielem/wrogiem Buckym Barnesem z większą historią w tle, której osią jest konflikt w drużynie Avengers. W czasie jednej z ich międzynarodowych akcji, ponownie dochodzi do strat w ludności cywilnej. Rosną więc naciski polityczne, aby poddać herosów systemowi nadzoru i utworzyć organ
decydujący o stopniu ich zaangażowania w działania militarne. Część drużyny (przede wszystkim Tony Stark/Iron Man) jest za tym, by dostosować się do kontroli nad poczynaniami Avengers. Po drugiej stronie barykady staje Kapitan Ameryka, który widzi w tym ograniczenia oraz zbytnie podporządkowanie się interesom osób trzecich. Każda ze stron ma swoje racje i motywacje, a ich dysputy, początkowo tylko słowne, są naprawdę dobrze rozpisane, a przez to wciągające.
Bracia Russo nie silą się, aby pokazać widzom „Avengers 2.5”, jak niektórzy początkowo sądzili. Nie próbują przebić rozmachem „Czasu Ultrona” - a mogliby, gdyż poza Hulkiem i Thorem, właściwie cała reszta drużyny pojawia się przez mniejszą bądź większą cześć czasu ekranowego. Do tego dochodzą również Ant-Man (przedstawiony widzom w zeszłym roku); Vision (którego poznaliśmy w „Czasie Ultrona”) oraz chyba najbardziej wyczekiwani Black Panther (po raz pierwszy na ekranie) i zupełnie nowy (fantastycznie grany przez Toma Hollanda) Spider-Man. Napiszę tylko, że spełniają oni oczekiwania. Resztę zobaczycie w kinie.
Mimo tej olbrzymiej galerii superherosów, jakimś cudem braciom Russo udało się sprawić, że widz nie czuje przesytu. Scenariusz jest rozpisany niemalże z matematyczną precyzją - ekspozycje starych i nowych bohaterów to klasa sama w sobie, której nie powstydziłby się niejeden autor sztuk teatralnych. Podobnie jak łączenie i przenikanie się nawzajem licznych wątków, które wcale nie przytłaczają i nie powodują uczucia zagubienia u widza.
Tak samo jak w pierwszych „Avengers” Jossa Whedona, tak i w tej odsłonie, reżyserzy starają się poświęcić każdej z postaci wystarczającą ilość uwagi. Nieważne czy ktoś dźwiga na swoich barkach cały film (jak Kapitan Ameryka), czy pojawia się w roli drugoplanowej czy epizodycznej (jak Spider-Man czy Black Panther) – każdy z bohaterów ma swoje pięć minut. Dokonać czegoś takiego, szczególnie w kinie rozrywkowym, w którym trzeba również znaleźć miejsce na sceny widowiskowe, to rzecz naprawdę imponująca i wcale nie tak prosta, jak może się wydawać.
Oprócz tego bracia Russo genialnie żonglują napięciem, skupiają się na aktorach, po czym w odpowiednim momencie serwują widzom mistrzowskie sceny akcji z kapitalną choreografią walk. Pomiędzy tym wszystkim znajdziemy elementy solidnego thrillera, dramatu, jak również delikatne akcenty komediowe. Czegóż chcieć więcej od tego typu kina? Nie dziwi więc fakt, że to właśnie Russo staną za kamerą dwóch finałowych części „Avengers”. Być może to właśnie duety reżyserskie są idealnie skrojone do tego, aby „ogarnąć” odpowiednio tak wielką machinę, jaką jest superprodukcja za 250 milionów dolarów?
I choć nie ma tu wielkiej „rozwałki” na miarę „Avengers”, to i tak „Wojna bohaterów” robi chyba nawet większe wrażenie. Russo ciekawie rozkładają akcenty, dość nietypowo jak na ten gatunek filmowy. Najbardziej widowiskowa (kapitalnie sfilmowana) walka (znana z trailera potyczka bohaterów na lotnisku) pojawia się mniej więcej w połowie filmu. Z kolei sam finał jest o wiele bardziej stonowany. Tym sposobem studio Marvela daje kolejny krok naprzód w rozwoju kina superbohaterskiego. W końcu ile razy można opowiadać historię w ten sam sposób? Konkurencja, czyli DC, nie odważyła się na taki ruch w niedawnym „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”. W filmie Zacka Snydera konflikt między Batmanem a Supermanem jest jedynie chwilowy, stanowi bardziej chwyt marketingowy, który w pewnym momencie, niczym za pstryknięciem palca, odchodzi w niepamięć, tylko po to, aby herosi mogli zmierzyć się z „typowym hollywoodzkim stworem wygenerowanym w CGI”, przygotowanym na „typowy” hollywoodzki finał, który musi być efektowny i
głośny.
Przytaczam przykład „Świtu sprawiedliwości” nie dlatego, aby wywoływać „wojenki” pomiędzy fanami Marvela i DC. „Batman v Superman” nie był może kompletną katastrofą, ale miał swoje błędy, które „Wojna bohaterów” mocno uwypukla. Jednak przede wszystkim oba filmy łączy podobna tematyka starcia znanych i lubianych bohaterów. Tyle tylko że podczas gdy u Snydera konflikt był dość płytko i zdawkowo zarysowany, tak w trzecim "Kapitanie" jest on świetnie rozpisany praktycznie na cały film i stanowi trzon opowieści, której skutki będą miały wpływ na kolejne filmy. W „BvS” starcie Batmana z Supermanem jawi się jedynie jako wymówka, aby pokazać kultowe postaci DC w jednym filmie i nic ponadto.
„Wojna bohaterów” nie ma też typowego „komiksowego” czarnego charakteru. Jest wprawdzie postać Helmuta Zemo (w tej roli Daniel Brühl), pociągający za sznurki całego konfliktu, ale przede wszystkim na ekranie oglądamy Avengerów, którzy sprzeczają i walczą ze sobą. A to, jak na adaptację kolorowych zeszytów, kolejny odważny krok naprzód. Fanów postaci, filmów i komiksów, zachęcać do obejrzenia „Wojny bohaterów" raczej nie muszę. Natomiast wszystkich tych, którzy zazwyczaj stronią od tego typu produkcji, pragnę zapewnić, że to solidne, zrobione z głową kino rozrywkowe.