Większość bohaterów filmów Wesa Andersona podróżuje. Choćby nieufający sobie bracia z „Pociągu do Darjeeling“ (2007) wyruszają do Indii, a Margot z „Genialnego klanu“ (2001) ucieka z domu jako nastolatka i wraca do niego bez palca u dłoni. Nie dziwi więc fakt, że Suzy (Kara Hayward) i Sam (Jared Gilman) – księżycowi nastoletni kochankowie z „Moonrise Kingdom“ też nie wytrzymują w jednym miejscu. Ona porzuca swoją, przypominającą domek dla lalek, rodzinną posiadłość. On wykrada się z obozu dla skautów. I tylko Wes Anderson od lat tkwi w miejscu – z czułością dba o swoje królestwo, pozwala mu się rozrastać i zachwycająco rozkwitać.
W czasoprzestrzeni Andersona niewiele się jednak zmienia. Akcja jego najnowszego filmu rozgrywa się w 1965 roku, ale rzeczywistość nie jest zabałaganiona rekwizytami typowymi dla okresu amerykańskiej kontestacji. Pełno w niej raczej elementów charakterystycznych dla andersonowskiego uniwersum. Po drugim planie krąży Bill Murray, znów wcielający się w rolę ojca rodziny. Jego filmowa córka, depresyjna Suzy, udaje dorosłą i radzi sobie z tym równie dobrze jak przed laty robiła to Gwyneth Paltrow w „Genialnym klanie“. Harcerz Sam jest zaś równie zaradny w swoim nastoletnim życiu, jak wielofunkcyjny Max z „Rushmore“ (1998). Nie tylko ze względu na te podobieństwa wszystko, jak zwykle, jest nieco dziwne. W powietrzu unosi się zapach sztuczności i plastiku. Nostalgicznej atmosfery dopełniają barwy dominujące w świecie przedstawionym – brązy, włóczkowe zielenie i ciepłe, rozleniwiające oranże. W niektórych chwilach sam rytm świata zwalnia, byśmy mogli obserwować wszystko w zwolnionym tempie i gładko wślizgnąć się w
lukrowaną przestrzeń.
Na uciekających z domów Suzy i Sama spoglądamy przez obiektyw kamery Roberta D. Yeomana. Oko, które patrzy na dwójkę dzieci urządzających sobie szkołę przetrwania w lasach okalających fikcyjne New Penzance, też już znamy. Operator „Pociągu do Darjeeling“ ma świetne wyczucie zarówno w portretowaniu małych, zamkniętych przestrzeni (wnętrza harcerskiego namiotu Sama), jak i malowniczych pejzaży Nowej Anglii. Świetnie wychwytuje też zadziwienie na pozornie zastygłych twarzach dorosłych bohaterów ruszających w pogoń za małymi wędrowcami. Kierownikiem wycieczki jest harcmistrz Ward (Edward Norton), któremu zaczynają drżeć kolana na myśl, że podopieczny wymknął mu się spod kontroli. Nad sprawą czuwać musi więc też rozsądny kapitan lokalnej policji, Sharp (Bruce Willis). W ich okolicy krążą zaniepokojeni rodzice Suzy – Walt Bishop (wspomniany powyżej Murray) i jego żona Laura (Frances McDormand). Sprawy się komplikują, gdy na horyzoncie pojawia się Tilda Swinton, urzędniczka działająca z ramienia opieki społecznej.
Wszystko nabiera wówczas cudownie przerysowanego, jeszcze bardziej groteskowego charakteru. Mieszkańcy wyspy przeżywają okres społecznych rewolt w swoim własnym stylu, jak na endemiczne gatunki przystało. Nic dziwnego, że jest więc wśród nich ktoś jeszcze – narrator (Bob Balaban). W swoim czerwonym sweterku i zielonym berecie autor antropologicznego programu jest jak Werner Herzog skrzyżowany z baśniowym krasnalem. Tym jest jednak film Andersona – serią krzyżówek, stosem (nie tylko) autotematycznych nawiązań, pięknie wyszytym patchworkiem, któremu można przyglądać się bez końca.