"Kosmiczny mecz: nowa era". Lepiej obniżcie oczekiwania [RECENZJA]
Celny rzut za trzy czy może raczej fatalnie spudłowany pewniak? Pokolenie wychowane na filmie z Michaelem Jordanem (i Królikiem Bugsem) liczące na sentymentalną podróż do dzieciństwa musi obniżyć oczekiwania. Recenzujemy "Kosmiczny mecz: nową erę".
Nostalgia nostalgią a rzeczywistość rzeczywistością. I choć to szalenie trudne, to jednak trzeba zagryźć zęby, odetchnąć głęboko, może nawet i łyknąć coś dla kurażu, a potem przyznać jak przystało na człowieka dorosłego, że "Kosmiczny mecz" nie jest najlepszym filmem na świecie.
Brzmi zapewne jak herezja. Szczególnie dla tych, którzy dorastali po transformacji ustrojowej, kiedy to mityczna Ameryka uchyliła nam nieba i na kinowy ekran przemyciła nie tylko Królika Bugsa, ale i półboga, bo przecież takim statusem cieszył się wtedy Michael Jordan.
Kolektywna fascynacja wszystkim, co zachodnie, naznaczyła świadomość całego pokolenia. A jako że był to czas bez internetu i dostępnych dziś możliwości, mocno ograniczający nasze indywidualne wybory, wszyscy ekscytowaliśmy się, trochę z braku laku, tym samym. Stąd też legenda filmu Joego Pytki jako doświadczenia niemalże formacyjnego. Oczywiście nie tylko dla nas, bo za oceanem dzieciaki też się zachwyciły. Za to krytycy już nie. Nie inaczej jest z sequelem.
Gdy tylko puściła tama embargo, zachodnie media natychmiast zalały skrajnie negatywne recenzje "Kosmicznego meczu: nowej ery", ale tym razem publiczność wydaje się być zgodna z krytykami.
Może to kwestia tego, że my, którzy zachwycaliśmy się meczem animowanej ekipy Jordana ze spotworniałą drużyną kosmicznych złodziei talentu, jesteśmy już dorośli (lecz nie wszyscy, jak chociażby pewien poseł, który, opierając się na rozerotyzowanej grafice krążącej po sieci, obruszał się na mikry, jego zdaniem, biust nowej wersji Króliczki Loli). I choć bardzo byśmy chcieli, powrót do tamtych emocji jest niemożliwy, a dzisiejsze dzieciaki mają być może inne zainteresowania niż koszykówka i kreskówki.
#dziejesiewsporcie: LeBron James trenuje z córką
Tego tematu dotyka zresztą sequel "Kosmicznego meczu", bo konflikt dramatyczny rozgrywa się tutaj na poziomie osobistym. Czyli LeBron James złości się na młodszego syna, że ten chętniej spędza czas przy komputerze i konsoli niż na boisku do kosza. Niebawem chłopak zostaje porwany przez zazdrosną sztuczną inteligencję (świetnie bawiący się rolą Don Cheadle), a gwiazda NBA trafia do tak zwanego Sewerwersum, czyli popkulturowego świata skupiającego wszystkie marki i franczyzy spod szyldu studia Warner Bros. Tam, aby odbić syna, musi rozegrać mecz z kozakami wyłonionymi przez rzeczone SI, które ma zresztą zmyślne imię — Al G. Rhythm.
Zanim jednak do tego finału w ogóle dojdzie, trzeba, niestety, przetrwać calutki środkowy akt filmu, stylizowany na tradycyjną dwuwymiarową animację, który jest kilkudziesięciominutową reklamą wszystkiego, co WB ma do zaoferowania. Pretekstem do tej wycieczki jest konieczność zebrania i wyszkolenia odpowiedniego zespołu, który byłby zdolny i chętny stanąć na parkiecie obok Jamesa i zawalczyć nie tylko o jego syna, ale i swoje przetrwanie. Lecz te wszystkie gościnne występy — są tu Wonder Woman, motywy z "Mad Maksa", a nawet i Rick i Morty — są jedynie naskórkowymi nawiązaniami.
Czytaj także: Imponujący wynik. Nowy przebój w polskich kinach
"Kosmiczny mecz: nowa era" stawiając na bezrefleksyjny fanserwis (czyli dodawanie elementów, które nie mają znaczenia dla fabuły, a trafiają do filmu tylko po to, by przyciągnąć fanów danej postaci czy motywu - przyp. red.), przypomina marne "Ready Player One", zresztą wyprodukowane przez to samo studio. Dlatego, gdy już dochodzi do meczu, na trybunach zasiadają wszyscy święci, od King Konga i Żelaznego Giganta, przez smoki z "Gry o tron", aż po Pennywise’a i ekipę Scooby-Doo.
KOSMICZNY MECZ: NOWA ERA - Oficjalny zwiastun PL #1
Tyle że nie służy to żadnemu celowi poza polukrowaniem nam powiek. Ogólnie film wydaje się być pusty treściowo, zarzuca nas kolorowymi obrazkami, lecz nie idzie za tym żadna myśl, ani — a w tym przypadku to zbrodnia! — dobry żart.
Całkiem niezłym pomysłem jest wykonanie całej sekwencji koszykarskiej w estetyce etapu z gry wideo. Z rozbłyskami, specjalnymi zdolnościami, podświetlonymi zawodnikami aktualnie posiadającymi piłkę, wyskakującymi na ekranie interfejsami i, oczywiście, niezupełnie dozwolonymi na parkiecie ruchami.
Sama sekwencja meczu jest całkiem niezła i pomysłowa, operuje dynamicznym slapstickiem i, dzięki czarodziejskiej animacji, obfituje w prawdziwe fajerwerki. Ale szkoda, że nie towarzyszy temu jakaś głębsza refleksja na tematy pokoleniowe, że ta sygnalizowana na samym początku konieczność przerzucenia pomostu między potrzebami rodzica i dziecka została zredukowana do roli przypisu towarzyszącego marketingowemu pokazowi siły WB.
Mimo to nie byłbym aż tak surowy dla nowego "Kosmicznego meczu" jak zagraniczni koledzy i nie chodzi o mgiełkę nostalgii zasnuwającą mi oczy, bynajmniej, tę przegnałem już dawno temu, oglądając powtórnie po latach potyczkę Jordana i Bugsa z kosmitami. Może rozmiękczyło mnie lato, ale to dość przyjemny seans, acz bez szans, aby stać się pokoleniowym doświadczeniem. Ale może zachęci kogoś do wyjścia na boisko.