Lily James: Obejrzałam "Mamma Mia!" chyba z tysiąc razy

Przebojem wdarła się do pierwszoligowej czołówki aktorek występem w samochodowym musicalu o dźwięcznym tytule "Baby Driver". Chwilę potem mogliśmy oglądać ją u boku legendarnego Gary'ego Oldmana w "Czasie Mroku". Teraz wraca na wielki ekran, wchodząc w buty Meryl Streep w drugiej części kultowego "Mamma Mia!". Z Lily James o tym, jak grać w cieniu dwojga najlepszych aktorów w historii kina, a przy tym wyśmienicie się bawić, rozmawia Yola Czarderska-Hayek.

Lily James: Obejrzałam "Mamma Mia!" chyba z tysiąc razy
Źródło zdjęć: © WP.PL | Yola Czaderska-Hayek
Yola Czaderska-Hayek

Yola Czaderska-Hayek: W filmie „Mamma Mia! Here We Go Again” grasz młodsze wcielenie bohaterki, w którą wciela się Meryl Streep. Jak udało Ci się tak doskonale do niej upodobnić?

Lily James: To było tak. Najpierw dostałam mailem wiadomość, że są przesłuchania do drugiej części „Mamma Mia!”. Już po pierwszym spotkaniu byłam w stu procentach na tak. Co zabawne, moi agenci mieli wątpliwości: „Naprawdę chcesz w tym zagrać?”. Ja na to: „Ludzie, no co wy? Chyba mnie nie znacie”. (śmiech) Dopiero potem zdałam sobie sprawę, w co się wpakowałam. Miałam zagrać młodszą wersję Meryl Streep! Zaczęłam się zastanawiać, czy to nie zbyt wielkie szaleństwo. Przecież to jedna z najwybitniejszych, jeśli w ogóle nie najwybitniejsza, aktorka wszech czasów. Więc oczywiście dostałam ataku paniki. Ale potem postanowiłam, że jednak to zrobię. Wskoczyłam na głęboką wodę, tak właśnie, jak zrobiłaby to Donna, moja bohaterka.

Od czego zaczęłaś przygotowania?

Obejrzałam pierwszą część „Mamma Mia!” chyba z tysiąc razy. Znam ten film na pamięć, mogę odegrać wszystkie sceny, wszystkie dialogi, ze szczegółami. Chyba kiedyś to zrobię przed kamerą, po prostu dla zabawy. (śmiech) Potem oglądałam filmy z młodości Meryl. Odkryłam „Pocztówki znad krawędzi”, w których jej bohaterka śpiewa – to mi się bardzo przydało. Ma taki dziki, lekko wariacki styl, który idealnie pasował do postaci Donny. Nawet w „Ze śmiercią jej do twarzy” też coś znalazłam dla siebie. Z niesamowitym wdziękiem zagrała komediową rolę. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Ależ ty masz szczęście! Studiujesz Meryl Streep”. No i rzeczywiście, na tym przez pewien czas polegała moja praca: na studiowaniu Meryl. Starałam się najlepiej jak mogłam.

Czego się o niej nauczyłaś w ramach tych studiów?

Głównie tego, że nie da się o niej nauczyć niczego. To nie jest próba wymigania się od odpowiedzi. Ja po prostu nie jestem w stanie Ci powiedzieć, w jaki sposób ona tworzy swoje role, jak obdarza życiem bohaterki. Wydaje mi się, że klucz do rozwiązania zagadki tkwi w tym, że Meryl znakomicie zna się na ludziach, potrafi świetnie zgłębić ich psychikę. Umie dostrzec zarówno zabawne, jak i rozpaczliwie smutne strony życia i porusza się między tymi dwiema skrajnościami w sposób, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy. Ale prawdę mówiąc, nie studiowałam jej po to, żeby dowiedzieć się, jak Meryl gra – choć myślę, że każdy chciałby to wiedzieć (śmiech) – ale po to, by poznać osobowość Donny.

Rozmaite gesty, odruchy, jak ona chodzi, jak siada. Nawet to, jak się śmieje. Próbowałam to zresztą naśladować. Nagrałam sobie jej kwestie i odtwarzałam przed każdą moją sceną. Swoją drogą, to też jest niesamowite: podczas tych przygotowań odkryłam, że Meryl Streep przy każdym filmie zmienia odrobinę głos. Trudno to uchwycić, ale gdy już człowiek to zauważy, nie da się wyjść z podziwu. Takie właśnie szczegóły sprawiają, że sposób gry Meryl oszałamia i fascynuje wszystkich. Choć w dalszym ciągu trudno opisać go słowami.

Na planie miałaś okazję spotkać nie tylko Meryl, ale i inne wybitne aktorskie sławy. Jak to właściwie wyglądało? Czy starsi mistrzowie udzielali wam jakichś rad, wskazówek?

Bardzo pomocny okazał się fakt, że kręciliśmy za granicą, daleko od domu. Dzięki temu po zakończeniu dnia zdjęciowego nie rozjeżdżaliśmy się każde w swoją stronę, tylko trzymaliśmy się razem, jedliśmy wspólnie kolacje i zżyliśmy się jak prawdziwa rodzina. O co szczególnie łatwo na wyspie pośrodku Adriatyku (śmiech), normalnie się to raczej nie zdarza. Christine [Baranski – Y. Cz.-H.] dała nam dużo wsparcia na próbach. Z Alexą [Davies – Y. Cz.-H.] i Jessicą [Keenan Wynn – Y. Cz.-H.] występowałyśmy jako młodsze wcielenia bohaterek z zespołu The Dynamos. Pamiętam, jak próbowałyśmy zaśpiewać „When I Kiss The Teacher”. Miałyśmy te wielkie buty na koturnach, byłyśmy całe spocone i zgrzane i wydawało nam się, że nie jesteśmy w stanie trafić w odpowiednią tonację. Christine zakradła się na próbę, obejrzała nasz występ i po wszystkim zaczęła bić brawo. Okazała nam naprawdę dużo serca. Zapewniła, że świetnie nam idzie i że jesteśmy doskonałe jako młodsze wydanie The Dynamos. To naprawdę wiele dla nas znaczyło. Dzięki jej poparciu nabrałyśmy wiary w siebie. Pozostali też byli dla nas bardzo serdeczni – to był nasz wspólny film, dzielili się nim z nami, nie chcieli zagarniać go tylko dla siebie.

Na ile bliskie Ci się piosenki ABBY?

Słucham ich od dzieciństwa. Poznałam je dzięki tacie, a potem obejrzałam sceniczną wersję „Mamma Mia!”, no i zakochałam się w nich. Pamiętam, że w dzieciństwie śpiewałam je bez przerwy, aż w końcu moi bracia kazali mi się zamknąć, bo już nie mogli tego słuchać. Dla mnie to ważna część mojego życia – nawet mimo tego, co o tym myślą bracia (śmiech). Te piosenki tkwią głęboko we mnie. Choć oczywiście znać je a umieć zaśpiewać, to dwie różne sprawy. Na szczęście Benny był bardzo życzliwy i dodawał mi otuchy.

Benny Andersson z ABBY? Jak się poznaliście?

Wszystko potoczyło się w wariackim tempie. Gdy dowiedziałam się, że mam rolę, byłam w trakcie kampanii promocyjnej „Baby Driver”. Jeśli dobrze pamiętam, chyba w Australii. Miałam tylko miesiąc, żeby się ze wszystkim przygotować. Przez całą resztę kampanii w każdej wolnej chwili słuchałam piosenek ABBY. To był prawdziwy młyn. Puszczałam je w kółko, i jeszcze raz, i jeszcze raz. A potem, na tydzień przed rozpoczęciem nagrań, przestałam się odzywać. Bałam się, że stracę głos. Dosłownie, przez cały tydzień nie powiedziałam ani słowa. A w moim przypadku to jest niemożliwe! Po czym nagle znalazłam się w Sztokholmie, w studiu Benny’ego. A on, całkowicie na luzie, usiadł do fortepianu i zaczął grać „My Love, My Life”. I zaczęłam śpiewać. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że to się dzieje naprawdę. Był tam jeszcze Björn [Ulvaeus – Y. Cz.-H.], który przerabiał tekst, by pasował do filmu. To było coś wspaniałego: obdarzyli nas na tyle wielkim zaufaniem, by powierzyć nam swoją muzykę.

Przyznam się do czegoś – w pewnym momencie pokazałam Björnowi i Benny’emu nagranie sprzed paru miesięcy, z urodzin mojej mamy. Byłam już lekko pijana, tańczyłam na stole i śpiewałam „The Winner Takes It All”, a chłopak mojej mamy trzymał przede mną nóż do tortu w charakterze mikrofonu. (śmiech) Był tam jeszcze taki moment, kiedy cała rodzina próbuje śpiewać po szwedzku – w każdym razie wyglądało to, jakbym już wtedy, jeszcze o tym nie wiedząc, szykowała się do zagrania młodej Meryl Streep. Po tej imprezie minęły, sama nie wiem, może ze trzy miesiące i nagle znalazłam się w studiu nagrań z Bennym i Björnem z ABBY. Surrealistyczne doświadczenie. Tak naprawdę wszystko, co wiąże się z tym filmem, wspominam jako jedno wielkie szaleństwo, od chwili wejścia na plan, aż do teraz. Ale bardzo się cieszę, że mogłam wziąć w tym udział, bo takie okazje przytrafiają się naprawdę rzadko.

Mama musi być teraz z Ciebie dumna.

Na pewno będzie próbowała zmusić chłopaka, żeby obejrzał film. Ale on woli piłkę nożną. (śmiech) A mówiąc poważnie, jest ze mnie bardzo dumna. Mam z jej strony niesamowicie dużo wsparcia. Gdy u mnie jest dobrze, to i u niej jest dobrze. A kiedy czuję się źle, ona czuje się dziesięć razy gorzej. Mamy bardzo silny kontakt. Wydaje mi się, że mama nie pragnie niczego więcej, tylko żebym była szczęśliwa. To jej wystarczy.

Twoja babcia, Helen Horton, była aktorką. Czy to wpłynęło na Twoją decyzję o wyborze zawodu?

Coś w tym na pewno jest. Uwielbiam oglądać fragmenty filmów z babcią. Pamiętam, że w dzieciństwie nie potrafiłam zrozumieć, jak to możliwe, że moja babcia gdzieś wśród obcych ludzi udaje kogoś, kim nie jest. Ale to pobudziło moją ciekawość. Babcia była prawdziwą damą, a jednocześnie wyjątkowo czułą, łagodną osobą z przewrotnym poczuciem humoru. Mówiła z charakterystycznym, staroświeckim amerykańskim akcentem, jakby żywcem wyjętym z czarno-białych filmów. Przez pewien czas trzymałam jej zdjęcie na fortepianie. Dla mnie stanowiła serce naszej rodziny. Wiedziała, że chcę zostać aktorką, ale odeszła, zanim moje marzenie zdążyło się spełnić. To właśnie jej zawdzięczam odwagę w dążeniu do przodu.

O ile wiem, przeżycia Twojej drugiej babci też miały wpływ na Twoją karierę.

Chodzi Ci pewnie o film „The Guernsey Literary and Potato Peel Pie Society”? Nie zdawałam sobie sprawy, że Guersney, czyli wyspa stanowiąca część Wielkiej Brytanii, podczas II wojny światowej znajdowała się pod okupacją niemiecką. Moja druga babcia przeżyła wojnę, mieszkając w okupowanej Francji. Znałam oczywiście jej opowieści, ale dopiero wtedy, gdy kręciłam „Guernsey…” i „Czas mroku”, byłam w stanie zrozumieć, przez co tak naprawdę przeszła. Najbardziej żałuję, że nie udało nam się nakręcić zdjęć na wyspie, choć były takie próby. Podobno nie dało się dopełnić różnych formalności… No, szkoda. Ale za to pierwszy pokaz filmu odbył się właśnie tam.

Kiedy premiera?

W Wielkiej Brytanii był w kinach, poza tym będzie można go obejrzeć w Netfliksie, mam nadzieję, że premiera już niedługo. No i cieszę się, że miałam okazję zagrać u Mike’a Newella, to w końcu jeden z najważniejszych reżyserów kina brytyjskiego.

Zdaje się, że jeśli chodzi o reżyserów, masz bardzo dobrą passę. Występujesz też u Danny’ego Boyle’a…

…i Richarda Curtisa! Bo w końcu film „All You Need Is Love” powstał według jego scenariusza. Mój Boże, taka para to po prostu dar prosto z nieba. Pasują do siebie idealnie, choć wydaje się, że wszystko ich różni. Danny na planie aż gotuje się z emocji. Skacze, cieszy się jak dziecko i zaraża wszystkich entuzjazmem. A kiedy kręcimy smutną scenę, siedzi w kącie i płacze. Uwielbiam z nim pracować.

Tytuł sugeruje, że to musical z piosenkami Beatlesów.

Nie do końca. Nie powiedziałabym, że to musical. Są oczywiście piosenki Beatlesów, ale nie wykorzystujemy ich w taki sposób, jak utwory ABBY w „Mamma Mia!”. Cały pomysł na fabułę polega na tym, że twórczość Beatlesów została zapomniana, a dzięki bohaterom pojawia się szansa na to, by przypomnieć ją światu. To historia dwojga ludzi: ja gram Ellie, nauczycielkę z Suffolk, a Himesh Patel wciela się w Jacka, którego sens życia stanowi muzyka.

Jak nie ABBA, to Beatlesi. Ty rzeczywiście masz sporo szczęścia!

ABBA i Beatlesi. Cóż, tak wyszło.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1)