Los Angeles, przyjaźń i Beethoven
Często pierwsze kilka minut filmu decyduje o tym, czy widz zostanie przed ekranem czy też odejdzie. Coś do nas przemówi i damy się wciągnąć albo nie. Zasiadając do „Solisty” postawiłam właśnie na to kryterium. Jest to bowiem film tematycznie podobny do tych jakie już robiono. „Solistę” ogląda się jednak przyjemnie. Historia już od początku zachęca do dalszego odkrywania losu bohaterów, poprzez dość humorystyczne rozpoczęcie. Co najważniejsze, ten film przemówił do mnie tym co jest jego atutem – uczuciami i prawdą.
Film Wrighta nie wyciska z naszych oczu potoku łez. Nie sprawia, że nie oglądamy go do końca, bo jesteśmy zdołowani i smutni. Pomimo trudnej sytuacji głównego bohatera jest to film bardzo pozytywny i podnoszący na duchu. Można go określić jednym słowem: ciepły. Przez całe 112 minut mamy wrażenie, że dobre rzeczy tez się w życiu zdarzają. Jednak przede wszystkim „Solista” opowiada o uczuciach, o prawdziwych ludziach i ich losach. O tym, że czasem drogi zupełnie obcych sobie osób przecinają się i razem zaczynają znaczyć coś więcej, tworzą własną historię.
Widzimy to na podstawie dwóch bohaterów, których drogi krzyżują się w Los Angeles. Pierwszy to dziennikarz Steve Lopez (Robert Downey Jr.) mieszanka sławnego redaktora szukającego „tematu”, momentami komediowego niezdary, człowieka zagubionego, wrażliwego, mającego... coś z Miłosiernego Samarytanina. Drugi to muzyk Nathaniel Anthony Ayers (Jamie Foxx) wirtuoz gry na wiolonczeli, człowiek inteligentny i dobry. Prowadzi inne życie niż kiedyś, nie z powodu świadomego wyboru, lecz dlatego, że zmieniła go choroba. Obaj tworzą niesamowitą relację aktorską i ludzką, która może nie znaczyć nic, a może stać się wędrówką do odnalezienia nowej drogi.
„Solista” nie byłby tym samym filmem gdyby nie ścieżka dźwiękowa która mu towarzyszy. Jeśli nie przepadacie za muzyką poważną to nic, nie zrażajcie się do samego filmu. Ona nie przeszkadza, nie rozprasza. Jest dobrze dopasowana i stanowi świetne tło dla opowiadanej historii. Myślę, że Beethoven byłby zadowolony z wykorzystania jego wizerunku i muzyki.
Jasne, że w „Soliście” można się do czegoś przyczepić, choćby do momentami zbyt rozwleczonych fragmentów, czy niepotrzebnego rozdrabiania się. Pewnie, że są lepsze filmy. Oczywiście, że podobne historie widzieliśmy już na ekranie. Jednak prawdy które płyną z tego filmu są ponadczasowe. „Solista” to ten typ produkcji, która ma na celu przypomnienie nam pewnych niezmiennych i trwałych wartości. Widzowie zbliżają się do bohaterów poprzez wspólne współodczuwanie.
Prawda jest taka, że ów film jest o życiu z życia wziętą historią. Jest również o przyjaźni, nadziei i o nas samych. Nie trzeba być przecież schizofrenikiem, jak tytułowy solista, by także potrzebować kogoś, kto pomoże nam przetrwać w społeczeństwie. I dla mnie, to jest przesłanie i istota tego filmu.