"Love & Gelato": historia przewidywalna do bólu. A i tak jest hitem [RECENZJA]
Już to wszystko gdzieś widzieliśmy i doskonale wiemy, jak zakończy się cała historia. Kit? Otóż nie do końca. Film "Love & Gelato" to kolejny netfliksowy hit (1 miejsce w Polsce!), który przyciąga tłumy przed ekrany.
O tym filmie wiadomo wszystko od samego początku - akcja dzieje się we Włoszech, właściwie ich pocztówkowej wersji, na pierwszym planie znajduje się młodzieńcza miłość, w tle zapewne jakiś dramat, może też kulinarne popisy, skoro już o gelato mowa. "Love & Gelato" Brandona Campa to niezły wybór wakacyjny: nieskomplikowana fabuła, piękne widoki, przyjemni ludzie, ale niestety niewiele więcej. Do polecenia właściwie tylko dla tych, którzy właśnie wrócili z Półwyspu Apenińskiego i chcą powspominać słońce, jedzenie i zabytki.
Nastoletnia Lina (Susanna Skaggs) po śmierci matki wybiera się w podróż do Włoch, w którą miały się wybrać wspólnie. Dziewczyna ma jeszcze przed pójściem na prestiżowe studia MIT odkryć uroki Wiecznego Miasta, poznać dawnych przyjaciół zmarłej z lat, które spędziła tu na studiach, i trochę lepiej ją poznać przez pryzmat pozostawionych w dzienniku zapisków. Od samego początku wycieczki sporo się dzieje.
Gorące premiery 2022. Na te produkcje czekamy
Dziewczyna trafia na ekskluzywne bale i rauty, jak gdyby nigdy nic przechadza się po starożytnych ruinach zwykle niedostępnych dla zwiedzających, poznaje przystojnego dziedzica bankowej fortuny (Saul Nanni), który za nic ma pieniądze i koneksje, a także niezbyt majętnego, ale zdolnego kucharza (Tobia De Angelis), odkrywającego przed Liną uroki Rzymu i Florencji, szczególnie te kulinarne.
Biedna dziewczyna staje przed coraz trudniejszymi wyborami: randka w wodospadzie z czarującym i majętnym Alessandro czy boskie maritozzi pałaszowane wśród pamiętających Imperium rzeźb i fresków z Lorenzo? Decyzje wydają się coraz trudniejsze, a do tego dochodzą kolejne rewelacje z młodości matki - trochę sporo jak na jedne wakacje zwyczajnej amerykańskiej dziewczyny.
Nie ma się co łudzić - ten film powstał w pewnym określonym celu, dla określonej grupy odbiorców. Ma przynosić radość, wytchnienie, ewentualnie odrobinę zadumy. Wielu widzów mogło na niego trafić też przypadkiem, jeśli tylko algorytm okazał się dostatecznie zgodny, a byliśmy na tyle roztargnieni, że pozwoliliśmy platformie zaproponować nam coś nowego (przypadek recenzentki). Niezależnie od wszystkich tych kwestii "Love & Gelato" jest oczywiście filmem stworzonym na podstawie szablonu. Ma być nieskomplikowane, miłe w bezrefleksyjnym odbiorze, kolorowe.
Aktorskie buzie, niezbyt charakterystyczne, powinny po prostu przemknąć na ekranie, niezauważone, nieprzeszkadzające. Do tego kilka scen uznanych za kultowe w innych tytułach, na przykład scena w operze z "Pretty Woman" i właściwie przepis na netfliksowy przebój gotowy. Kłopot w tym, że obecnie "film netfliksowy" nie brzmi już wcale jak zachęta, a raczej ostrzegawcza lampka dla wszystkich tych, którzy od kina, nawet tego wakacyjnego, oczekują czegoś więcej. "Love & Gelato", choć ostatecznie całkiem strawny, okazuje się być kalką (czasem nieudolną) tego, co wiemy o Rzymie, o nastoletniej miłości i pieczołowicie ucieranych gelati.
Nieodzownym elementem seansu jest też nieodparte przekonanie, że już to wszystko gdzieś widzieliśmy, że wiemy, jak się zakończy, a momentami będzie dość trudno, choć w końcu się uda. Będzie miłość i lody po prostu. A ten, kto wymyślił tytuł również po prostu przekazuje subtelne ostrzeżenie.
Nasza ocena: 5/10
Słuchasz podcastów? Jeśli tak, spróbuj nowej produkcji WP Kultura o filmach, netfliksach, książkach i telewizji. "Clickbait. Podcast o popkulturze" dostępny jest na Spotify, w Google Podcasts oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach. A co, jeśli nie słuchasz? Po prostu zacznij.