Maciej Kawulski o "Jak zostałem gangsterem": "Dla mnie mafią jest dziś państwo"
- Myślę, że mafia istnieje już na innych warunkach. Dla mnie mafią jest dziś państwo, wielkie układy lobbingowe i korporacje. Są nią również firmy farmaceutyczne - mówi Maciej Kawulski, reżyser filmu "Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa".
Mateusz Demski: Twój debiutancki film "Underdog" powstał na podstawie prywatnych doświadczeń związanych z federacją KSW i światem sportów walki. Tym razem schodzisz do podziemia, gdzie snujesz balladę o czterech dekadach z dziejów polskiej mafii i najbardziej wpływowych bandziorach w kraju. To dość ciekawe, jak na człowieka, który podkreślał w wywiadach, że pragnie mówić o rzeczach mu bliskich.
Maciej Kawulski: Masz rację, że zawsze widziałem siebie jako człowieka opowiadającego o rzeczach, które znam i rozumiem. W "Underdogu" chciałem dać widzowi szansę wejścia w skórę zawodnika MMA. Pokazać, że w rzeczywistości jego życie jest przepełnione bólem, brudem, smrodem maty. I faktycznie była to przestrzeń, w której spędziłem tak naprawdę całe swoje życie. Teraz opowiadam o środowisku gangsterskim, do którego może nigdy nie należałem i w którym mogę wydawać się nieautentyczny, ale o które – też za sprawą mojej branży – miałem okazję się otrzeć.
Boks przed laty, a nieco później MMA, przykuwało uwagę mocnych środowisk. Nie mogę ukrywać, że ludzie, którzy mieli konotacje czysto uliczne, bywali na naszych pierwszych galach KSW, a część z nich bardzo często odwiedzała sale, gdzie trenowali sportowcy. W związku z tym wielokrotnie byłem świadkiem poziomu ich moralności, znałem ludzi, którzy obcowali z tym towarzystwem. No i dziś mogłem przenieść niektóre z tych obserwacji na ekran.
"Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa" to jednak przede wszystkim opowieść o jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Polsce, który w środowisku przestępczym pociągał za wszystkie sznurki i nielegalnie zdobył wielką fortunę. Kim jest tytułowy gangster? I co to za historia?
Scenariusz filmu powstał w oparciu o autentyczną historię wciąż żyjącego człowieka, który w środowisku polskiej mafii spędził cztery dekady. Tytułowa "historia prawdziwa" nie jest więc żadnym chwytem marketingowym, ale szczerą prawdą. Kiedy dołączyłem do ekipy filmu, to miałem okazję spotkać się z naszym bohaterem twarzą w twarz. I na tej twarzy zobaczyłem prawdziwe emocje, rozterki, łzy wzruszenia związane ze wspomnieniem zamordowanych przyjaciół oraz autentyczną tęsknotę za nimi. To wszystko przenieśliśmy do naszego filmu w formie nienaruszonej.
Nie ukrywam, że po tym, co zobaczyłem, trudno w to wszystko uwierzyć.
Oczywiście, że kilka wątków musieliśmy skonfabulować i delikatnie zmienić, aby nie skrzywdzić żadnych osób postronnych. Mam tu na myśli ksywki i kilka mniej znaczących faktów z życia bohaterów. Nie zgadza się może jakiś model samochodu czy liczba ludzi biorących udział w danym napadzie, ale reszta pozostaje bez zmian, ale gorset emocjonalny pozostaje bez zmian. Jak choćby to, że niektórzy aktorzy przypominają grane przez siebie postaci w skali niemal jeden do jeden czy kwestia używanego przez nich języka, bo przecież nie jesteśmy niczym innym jak projekcją własnych słów i wypowiadanych myśli.
Ale jeszcze raz powtórzę – najważniejsze w tym wszystkim było zachowanie uniwersalnej i prawdziwej opowieści o ludziach, którzy mieli kochające rodziny, żony, dzieci, ale którzy jednocześnie przesunęli się w swojej granicy moralności krok dalej niż przeciętny człowiek.
Wydaje się, że to nowe spojrzenie na to, co zwykło się mówić, pisać i pokazywać na temat polskiej mafii. Wiarygodność najsłynniejszego polskiego świadka koronnego jest w filmie nieustannie podważana.
Wiesz, nie jestem ekspertem sądowym, ale podwalina figury polskiego świadka koronnego powstała w dość medialnych i spektakularnych warunkach, a co za tym idzie – za kraty trafiło dziesiątki winnych, ale także niewinnych, postronnych i przypadkowych ludzi. Masa niczym Bóg, jak demiurg wskazywał palcem na tych, którzy mieli pójść siedzieć, mimo że policja nie miała na nich żadnych dowodów.
Być może była to cena, którą musiało zapłacić polskie społeczeństwo, by wyczyścić ten kraj z ogromu zła panoszącego się po ulicach, niemniej, kiedy patrzy się na to wszystko dziś z punktu widzenia państwa prawa, to można dostrzec wiele niedopatrzeń i zwykłej niesprawiedliwości.
Mówimy o niebezpiecznych, wyjętych spod prawa ludziach. Powiedz szczerze – nie boisz się ekranizować słów człowieka, który wywraca istniejący porządek rzeczy?
Tak samo jak kiedyś nie bałem się robić walk w klatkach w czasach, kiedy były one raczej średnio legalne, tak samo dziś nie boję się opowiadać o polskiej ulicy w latach transformacji. Tym bardziej, że ten film nie stanowi dla nikogo ani obrazy, ani zagrożenia, oddaje po prostu prawdę o tamtym świecie. Poza tym zamiast ferować wyroki, albo powielać wyświechtane i płytkie frazy o gangsterach, skupiamy się na historii człowieka, który ostatecznie wybiera miłość i lojalność ponad władzę i pieniądze. A także na unikalnej męskiej przyjaźni między tymi, którzy na co dzień pociągali za spust.
A co sądzisz o polskiej mafii w swoim dzisiejszym kształcie? Twój film to przede wszystkim opis Polski potransformacyjnej, niewiele tam współczesnych czasów.
Myślę, że mafia istnieje już na innych warunkach. Dla mnie mafią jest dziś państwo, wielkie układy lobbingowe i korporacje. Są nią również firmy farmaceutyczne. Może nikt nie wychodzi już na ulice z bronią w ręku, jednak stosy medialne płoną, a niesprawdzone i szkodliwe antybiotyki krążą w naszych żyłach. Istnieje więc ten sam rodzaj przemocy, tyle że jest uprawiany na dużo większą skalę i w sposób bardziej wysublimowany. W naszym filmie pokazujemy tak naprawdę dość niewinne oblicze mafii. Natomiast aktualnie mamy do czynienia z pewnego rodzaju ludobójstwem.
Co ciekawe, to "niewinne" oblicze ukazujesz w dość specyficzny sposób. Zaciekawiło mnie, że twój bohater prowadzi narrację z offu jak w najlepszych filmach Martina Scorsese, że wiele scen przywodzi na myśl skojarzenia z klasykami kina gangsterskiego. Dlaczego uznałeś, że takie nawiązania są konieczne?
Bo to najlepsze z dostępnych wzorców. Jeśli ktoś w dzisiejszych czasach uważa, że jest w stanie robić kino nie korzystając przy tym z cytatu, albo ogólnie pojętego postmodernizmu filmowego, to ja się z takim człowiekiem nie zgadzam. Mało tego – twierdzę, że kastruje samego siebie z fantastycznych narzędzi. Uważam, że pokazując widzowi sceny, które nawiązują do innych filmów, wcale nie dopuszczam się kradzieży, a staram się nadać jej drugie dno. Testuję to na wiele różnych sposobów. Czasem wykorzystuję muzykę, która została już użyta w innym znanym tytule, niekiedy celowo powtarzam pewne kultowe sekwencje, które wywołują określone wspomnienia.
Weźmy na przykład montaż równoległy ślubu z morderstwem, czyli nawiązanie do słynnej sceny z "Ojca chrzestnego". W moim filmie staram się dyskutować z tą sekwencją i zbudować ją przy pomocy zupełnie innych narzędzi. Taki zabieg jest dziś normą i podstawowym środkiem komunikacji z widzem. Bo żyjemy w czasach samplowania, w których zarówno film, jak i muzyka są skończoną formą przekazu.
PRZECZYTAJ TEŻ: "Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa": muzycznie to najdroższy film w Polsce
Tak à propos, muzyka i ścieżka dźwiękowa to największe zaskoczenie tego filmu. Powiedziałeś niedawno, że to film dwa, albo trzy razy droższy od jakiegokolwiek innego obrazu powstałego w Polsce. Jeśli chodzi ilustrację muzyczną.
Na pewno wydaliśmy najwięcej w Polsce, ale to akurat traktuję jako pewnego rodzaju fanaberię. Jestem przekonany, że można było osiągnąć ten sam efekt nieco mniejszym kosztem, ale razem z moim producentem Tomkiem Wardynem doszliśmy do wniosku, że nie chcemy przebierać w środkach. Zależało nam, żeby powstał film taki, jaki sami chcielibyśmy obejrzeć.
Jeśli wymyśliliśmy sobie, że scena, o której przed chwilą rozmawialiśmy, ma być zmontowana do "Dziecka w czasie" Deep Purple, to po prostu kupiliśmy ten numer jako pierwsi w Europie. Z punktu widzenia ekonomii i zdrowego rozsądku nie było to może najlepsze rozwiązanie, bo całość kosztowała bardzo dużo pieniędzy. Ale przynajmniej konsekwentnie spełniliśmy swoje założenia.
Czyli nie kalkulacja, a ryzyko i cel, który uświęca wydane środki.
Wiesz, ja cały czas działam bardzo intuicyjnie na obszarze kina i podążam za jakimś wewnętrznym głosem. Ten sam sposób myślenia przyświecał mi także przy doborze aktorów. Nie zastanawiałem się nad najbardziej rozpoznawalnymi twarzami, nie kalkulowałem, które nazwisko lepiej zażre na plakacie. Tak na marginesie: uważam, że istnieje obecnie silne przesilenie i przemęczenie abecadłem polskiego aktorstwa opartym na tych samych czterech aktorkach i aktorach, którzy dobrze się sprzedają.
Postawiłem więc zaryzykować i pokazać na pierwszym planie nieszablonowe nazwiska, aby historia była równie oryginalna i odkrywcza. Doskonałym przykładem jest tu Marcin Kowalczyk, którzy poświęcił pół roku na przygotowania fizyczne, dzięki czemu mogliśmy zrealizować sceny prawdziwej walki. Nie takiej, jaka zazwyczaj pokazuje się w kinie, a walki brutalnej, brzydkiej i nieciekawej. A więc takiej, jaka ona jest naprawdę.
Twoje słowa i kolejne reżyserskie próby na dużym ekranie przekonują, że kino raczej nie będzie dla ciebie jednorazową przygodą, jak można było sądzić jeszcze po "Underdogu". Gdzie jako twórca widzisz się w najbliższej przyszłości?
Myślę sobie, że nie stanę się reżyserem do wynajęcia. Nie szukam pracy, mam za to wiele własnych projektów w głowie, które chciałbym w przyszłości zrealizować. Ponadto – nie urodziłem się z żadną misją, nie muszę więc nikomu niczego udowadniać, ani nikomu imponować. Jak wcześniej już mówiłem, robię takie kino, jakie sam lubię oglądać. A dla mnie kino to dobra rozrywka, która ma ludzi bawić. Oczywiście w szerokim tego słowa znaczeniu. Są tacy, których na ekranie kręci żart, innych znowu akcja, sensacja, poczucie strachu lub seks.
W tym wszystkim chciałbym unikać przekazywania negatywnej energii widzom, a jednocześnie wytwarzać w nich impuls do robienia dobrych rzeczy. Mam nadzieję, że po "Underdogu" i "Jak zostałem gangsterem…" człowiek wyjdzie z kina i postanowi sobie, że zacznie trenować, albo spróbuje poukładać pewne rzeczy w głowie. Nie chcę stać się Patrykiem Vegą, po którego filmach źle sypiam.
Po których czuję się tak, jakby ktoś złapał mnie za nogę i próbował ściągnąć na najniższy energetycznie poziom przez serwowanie niczym niepodyktowanej porcji agresji i przemocy. Za takie obrazy cenę zawsze płaci widz. Nie chcę serwować takich rzeczy ludziom. Nawet jeśli niektórzy twierdzą, że poruszamy podobne tematy.