Magdalena Lankosz: Geniusz Davida Finchera
*David Fincher, moim zdaniem, już w pełni zasługuje na miano jednego z najwybitniejszych współczesnych reżyserów. Co więcej, myślę, że przejdzie do historii kina jako twórcą na miarę Stanleya Kubricka.*
Obejrzałam właśnie „Dziewczynę z tatuażem” i czuję się świetnie. Bynajmniej nie dlatego, że jestem perwersyjną dewiantką, której radość sprawia oglądanie przemocy, gwałtów i wszelkiego zła. Czuję się świetnie, bo jeden z moich ulubionych reżyserów udowodnił, że umie zrobić jeszcze lepszy film niż bardzo dobra książka. I w ogóle udowodnił, że umie wszystko.
Wróćmy na chwilę do trzech powieści z cyklu „Millenium”. Największą zaletą prozy ich autora, Stiega Larssona, jest nie sam kunszt literacki. Przeciwnie, tu można było wiele rzeczy zrobić lepiej i styl pozostawia sporo do życzenia. Jej siła tkwi przede wszystkim w przekazie. Larsson, radykalny lewak, bezwzględnie i bardzo przekonująco przeprowadził krytykę socjaldemokratycznego ustroju Szwecji jako pozornego raju dla jej mieszkańców. Pokazał, że pod fasadą poprawności i równości kryją się paskudne nadużycia władzy i zniewolenie przez system. Zdemaskował szwedzką pozorną swobodę obyczajową, która, choć uchodzi za wzorcową w Europie, w jego prozie objawia się jako przykrywka perwersji, kazirodztwa i zbrodni.
Sukces trylogii „Millenium” polegał właśnie na tym, że Larsson miał odwagę zedrzeć wszystkie maski z wizerunku swojego kraju, przyjrzeć się skrywanym pod nią gnijącym wrzodom. Taką odwagę i bystrość oglądu ma też David Fincher – przenikliwie i zawsze z doskonałym wyczuciem chwili zdziera Ameryce kolejną maskę. Myślę, że nikt lepiej nie uchwycił ostatniej dekady niż on – wprowadzając nas w nowe millenium „Fight Clubem” i zamykając pierwsze dziesięć lat XXI wieku „Social Network”. Dwa razy udało się Fincherowi rzucić Ameryce wyzwanie, pokazać ją samotną, perwersyjną, przejmująco smutną, taką jakiej sama siebie nigdy nie będzie chciała oglądać. O ile w „Fight Clubie” jest to ewidentne, o tyle w „Social Network” zrobione z większą finezją, ale myślę, że zestawienie tych dwóch filmów jest uprawnione. Oto więc znalazł sobie Fincher partnera – pisarza, który myślał podobnie jak on,
z którym łączy go podobna sama dynamika, ta sama odwaga i ta sama chęć dosypania szczypty dziegciu do beczki miodu.
Adaptację nawet największego bestsellera da się sknocić. Przykładów nie trzeba szukać daleko – wystarczy popatrzeć na pierwszą, szwedzką ekranizację „Millenium”. Oglądając ją ma się wrażenie, że scenarzyści z rozmysłem dołożyli wszelkich starań by uwypuklić wszystkie wady książki. Po seansie filmu Finchera jestem przekonana, że „Dziewczyna z tatuażem” powinna być pokazywana na kursach pisarskich podczas zajęć na temat adaptacji. Wszystko tu jest bezbłędne – zachowany klimat, duża wierność podstawie literackiej, skreślenia we właściwych momentach, odpowiednie postaci i watki usunięte. Potem świetnie dobrani aktorzy (szwedzka para grająca Blomkvista i Salander była bardzo nietrafiona). Majstersztyk pod każdym względem.
To nie ostatnie słowo Davida Finchera – każdy jego kolejny film jest świetny, każdy udowadnia, że jest świetnym reżyserem i bardzo rozmyślnie wybiera swoje projekty – ale mam wrażenie, że najlepsze jeszcze przed nami. Kiedy miałam okazje poznać Davida Finchera kilka lat temu powiedział mi, że zamierza pracować jako reżyser najwyżej do 60. „Nie potrafię sobie wyobrazić siebie jako reżysera, nie dlatego, że bym tego nie chciał, ale dlatego, że mam świadomość jaka to ciężka praca. Robienie filmu wysysa z człowieka energię, bezsensowne czynności pochłaniają większość czasu. To jak przebieranie muszych gówien z ziarnek pieprzu. Dla mnie to nie jest wielka frajda” – mówił mi. W tym roku Fincher kończy 50 lat. Zdąży na pewno zrobić kolejne arcydzieło dekady.