Magdalena Michalska: Król Harry VII
Jak każdy szanujący się recenzent, najęłam się do tej roboty by móc bezkarnie oglądać w kółko filmy, które lubię. W końcu kto nie chciałby mieć pracy, która polega na wylegiwaniu się cały dzień przed telewizorem z poważną miną z gatunku „cisza, ja tu ciężko haruję!”. Ostatni tydzień spędziłam więc wbita w kanapę z nowiutkim pakietem bluerayowego wydania „Harry’ego Pottera”. Wszak trzeba się było przygotować na N A J W A Ż N I E J S Z E, piszę to absolutnie bez ironii, wydarzenie filmowe tego roku.
Po niemal dekadzie i 5 i pół miliardach dolarów wpływów z sześciu dotychczasowych odcinków, seria zamyka się z przytupem. Harry jest na okładce wszystkich najważniejszych magazynów filmowo-kulturalnych na całym świecie, gadżety rozchodzą się jak świeże bułeczki (sama musiałam się wykazać parę dni temu rodzicielskim refleksem wyrywając innej matce ostatnią różdżkę Harry’ego, czyli kawałek plastiku ze świecącą końcówką za horrendalną sumę 120 zł), plakaty z trójką bohaterów i napisem: „Nigdzie nie jest bezpiecznie” zdobią najdroższe powierzchnie reklamowe wielkich miast.
12.11.2010 11:21
Seria o Potterze okazał się ziszczeniem marzeń każdego współczesnego producenta. I choć recepta na nią wydaje się prosta, nikomu nie udało się jej powtórzyć.
Zastanawiające dlaczego tak jest. Zastanówmy się więc czego chce współczesny producent? Chce sukcesu i pieniędzy, to oczywiste, to nie odróżnia go od producenta sprzed dekady czy pięćdziesięciu lat. Chce bezpieczeństwa i nie podejmuje ryzyka – to znak naszych czasów. W dobie kryzysu jedyne przedsięwzięcia jakimi interesują się wielkie hollywoodzkie wytwórnie to franchise’y – czyli serie filmowe z zakontaktowanymi gadżetami.
Produkcje na ogół zaledwie poprawne, ale finansowo bezpieczne, obliczone na długofalowe zyski i ewentualność kinowej klapy. Myślę, że za kilka dekad taka strategia będzie opisywana przez historyków filmu jako początek Hollywood-księgowych, w którym najniżej ceni się producencką odwagę i otwartość, a u władzy są asekuranci. Przyłóżmy do tego wzorca „Pottera”. Jest seria? Jest. Są gadżety? Są. Jest bezpiecznie? Jest.
Dlaczego zatem filmy z tej serii są dobre (Newell, pierwszy Yates), bardzo dobre (Columbus) lub wybitne (Cuaron i drugi Yates), a zwyczajny frnachise jest przeciętny, zaledwie przeciętny lub kiepski? Nie w sztuce filmowej tkwi więc tajemnica serii będącej dla wytwórni Warnera nie tylko kurą, która nie tylko znosi złote jajka, ale też jest niekwestionowaną królową kurnika.
To, że „Harry…” ma i dochody i świetne recenzje, że ma fankluby i nadaje ton rynkowi tego typu produkcji, ba, że jest już klasyką, choć nawet nie skończył swojej kinowej kariery jest zasługa tego, że serie potraktowano indywidualnie, nie jak kolejny produkt, wymyślono coś specjalnie dla niej, uwierzono w nią, a nie tylko zwietrzono w niej świetny interes. Tyle, że to wszystko stało się na poziomie książki i wydawcy, a nie filmu i producenta.
Legendy o jednej osobie, która uwierzyła i postawił świat na głowie by projekt ujrzał światło dzienne, należą już do pięknej przeszłości Hollywood. Takie cuda zdarzają się już tylko w mniej ryzykownych biznesach, takich jak, rynek wydawniczy.
Patrzę więc na losy Harry’ego na dużym ekranie z nieukrywanym zachwytem. Nie tylko dlatego, że lubię tę serię o zarówno w filmowej, jaki i książkowej wersji, czemu nieraz dawałam wyraz na piśmie. Ale dlatego, że to zaiste rzadki przypadek, kiedy nikt nic, proszę wybaczyć, nie spie…ył. Podziwiam pisarski geniusz Rowling i marketingowy geniusz jej wydawców, którzy zaufali jej od pierwszego spotkania, wpakowali całą swoją siłę w jedną debiutantkę.
Karierę książki zaplanowano szczegółowo na 10 lat, obmyślono cały niekonwencjonalny marketing: od nocnych premier kolejnych tomów, które stały się zwyczajem na całym świecie, poprzez wypuszczanie rzekomo skradzionych fragmentów do Internetu, po podawanie do publicznej wiadomości jak pilnie rzecz jest strzeżona. Poprzez filmy, które moim zdaniem nie tylko dorównują książkom, ale mogłyby służyć jako podręczniki scenariopisarstwa (rozdział adaptacje).
Zastanawia mnie tylko jedno, czy seria, która była bez wątpienia pokoleniowym doświadczeniem dla współczesnych nastolatków i ma już swoje miejsce w klasyce filmu i literatury, powstała od razu jako materiał filmowy? Co stałoby się gdyby Rowling zamiast powieści napisała scenariusz? Czy ktoś odważyłyby się w nią uwierzyć?