"Magia w blasku księżyca": Urocza filmowa anegdotka
Jak to często w allenowskim tyglu bywa, na ekranie spotykają się dwa przeciwstawne ponoć żywioły: romantyzm i pragmatyzm. Choć na papierze porusza tematy ważkie,"Magia w blasku księżyca"* to zdecydowanie pozycja lekka, wakacyjna, pełna lekkich anegdot i sytuacyjnego humoru. Po zaskakująco mocnym „Blue Jasmine” wraca jowialny, łechcący popularne gusta Allen-gawędziarz, jakiego pamiętamy z filmów „Match Point” czy "Scoop".*
22.08.2014 15:54
Nostalgiczne ciągoty reżysera tym razem prowadzą go na południe Francji, niemal sto lat wstecz, do światka zamożnej socjety. Znudzeni swoim dostatnim, bezproblemowym życiem bogacze pragną egzotyki. Kiedy ekstrawaganckie potańcówki już nie wystarczają, potrzebę tę zaspokaja... medium. Sophie Baker (Emma Stone), młoda, atrakcyjna spirytystka, szybko staje się ulubienicą elitek, które szaleją na punkcie jej, mniej lub bardziej wyraźnych „mentalnych obrazów”. Wkrótce na Lazurowym Wybrzeżu pojawi się Stanley Crawford (wyborny Colin Firth), wezwany na pomoc przez zaniepokojonego szaleństwem na punkcie Sophie przyjaciela. Ten genialny iluzjonista, występujący jako sławny na całym świecie Chińczyk Wei Ling Soo, jest mistrzem demaskowania rozmaitych naciągaczy, a prywatnie aroganckim, do bólu pragmatycznym cynikiem. Działając incognito, Crawford wkroczy w sytuację z butną pewnością rychłego sukcesu, jednak drobna i rezolutna Sophie okaże się ciężkim orzechem do zgryzienia – nie tylko dla jego intelektu, ale i serca.
„Magia...” to opowiedziana sprawnym językiem, elokwentna i urocza filmowa anegdotka. Film jest niezwykle sprawnie skonstruowany, seans przebiega więc gładko, urozmaicany raz po raz salwami śmiechu. Allen zna potencjał języka giętkiego i mise-en-scene jak mało kto i tę umiejętność doskonale tu widać. Fabularnie to ilustracja na temat męskich fantazji o młodszych kobietach, o czystości i uczuciu, które skruszy nawet najzatwardzialszego racjonalistę. Bohater jest co prawda autoironiczny i sam nie może nadziwić się swojej przemianie, wykpiwa swoją nagle ujawniającą się duchowość - ale jednak koniec końców dobija do dobrze znanych brzegów. Rozbijając przy okazji statek, ale mniejsza już o to... Na szczęście Allen nieustannie zmienia front, na końcu nie pozwalając żadnej z frakcji triumfować w pełni, tak jakby mówił, że warunkiem istnienia romantyzmu jest racjonalizm i vice versa. Wrzuca też w ten rozkoszny obrazek nieodzowną szczyptę goryczy. Dopiero dekonstrukcja iluzji potrafi pozwolić w pełni docenić jej
ulotne piękno, moment śmierci marzenia jest chwilą, w której staje się ono nieśmiertelne.
Z kina wychodziłam w doskonałym humorze, jednak wrażenie, jakie rozpyla „Magia...” jest nietrwałe, jak perfumy z niższej półki. Jednak oprzeć się wrażeniu, że wybornej formie, tempu, dialogom i inscenizacji, towarzyszy przesadnie wręcz błaha treść, schematyzm, naskórkowość w traktowaniu tematów. Może być to też wina pewnego anarchronizmu cechującego tę opowieść - reżyser przyznaje, że scenariusz czekał długie lata na realizację i trochę to widać. Retro urok tego filmu to czar produkcji sprzed dwudziestu, trzydziestu lat. Najciekawsze jest w „Magii...” jej wyborny, ironiczny portret konfrontacji klas: bogata socjeta na nowego Mesjasza wybiera piękną robotnicę, która za ich grube dolary mówi im to, co chcą usłyszeć. Niepozorna nuda, to najpoważniejsza cywilizacyjna przypadłość ludzkości...