To najlepszy film w historii kina. Netflix odkurzył arcydzieło
Jeden z najbardziej oczekiwanych filmów końca roku ląduje właśnie na Netfliksie. "Mank” Davida Finchera nie jest jednak produkcją dla wszystkich. Wzbudzi zachwyt zdeklarowanych kinofilów, wielbicieli współczesnego szybkiego montażu może trochę znużyć.
W społecznym dyskursie utrwaliło się kilka zręcznych sformułowań, które – gdy odpowiednio wykorzystane – świadczą o erudycji, wykształceniu i statusie osób je wypowiadających. Jeśli na przykład chcemy zaimponować towarzystwu przypadkowych ludzi swoją wiedzą na temat kina światowego, warto dodać coś o najlepszych, a przy okazji rzekomo ulubionych filmach "Casablanca” i "Obywatel Kane”. Mamy wówczas spore szanse, że większość obecnych żadnego z tych tytułów nie widziała, więc nie trzeba się wysilać i dodatkowo czegokolwiek publicznie analizować.
Smutna prawda, bo choć to filmy istotnie wybitne, trochę się jednak zestarzały. A raczej: dzisiejszy widz ogląda i uczestniczy w kulturze zupełnie inaczej. Zwraca uwagę na inne aspekty, nie czyta tak dużo, nie analizuje, nie docieka. Fabuły popularnych tytułów są prostsze, do ich realizacji podchodzi się trochę jak do produktu: maksymalizując zysk, minimalizując koszty, opakowując w mieniące się sreberko. To oczywiście krzywdzące uogólnienie, jednak biorąc pod uwagę panujące trendy warto dostrzec pewne prawidłowości i wzory zachowań.
Zarobki gwiazd na Sylwestra, ile stracą w tym roku?
W takim kontekście pomysł na film o Hermanie Mankiewiczu, legendarnym, choć dziś trochę już zapomnianym scenarzyście "Obywatela Kane’a”, "Czarnoksiężnika z Oz” i szeregu innych uznawanych za arcydzieła tytułów wydaje się dość karkołomny. Opowieść ta musiała traktować (i w istocie ostatecznie traktuje) o samym micie starego Hollywoodu, sposobie pracy w studiach i w ogóle o bardzo sformalizowanym systemie, którego nieodłączną cechą niemal ciągle okazywała się polityka i wielkie pieniądze pochodzące nie zawsze z legalnych źródeł.
To jednak tylko tło, bo w centrum znajduje się u Finchera (ojca i syna, bowiem scenariusz napisał ojciec reżysera, Jack) pojedynczy człowiek, zmagający się z własnymi demonami artysta, mistrz słowa, który jak nikt potrafił wyczarować pełnokrwiste historie z najprostszych nawet fraz czy sytuacji.
W ”Manku” słynny scenarzysta ukazany jest jako człowiek z mnóstwem wad, alkoholik o trudnym charakterze, którego zagonić do systematycznej pracy można wyłącznie przykuwając go do łóżka w chacie na środku pustyni i oferując odpowiednią nagrodę. Postać tę odziera Fincher z otoczki glamouru, pełnego blichtru życia, z jakim zwykle utożsamia się gwiazdy pierwszej wielkości złotej ery Hollywood. Oczywiście, gwiazdy też są tu obecne. Przez ekran przewija się szpaler nazwisk znanych dziś często z szumnych i ważnych nagród ich imienia, jak Irving Thalberg czy Louis B. Mayer, ale stanowią one zwykle synonimy upadku skorumpowanego systemu jaki dotychczas funkcjonował i miał się całkiem dobrze. Gwiazdy filmu natomiast, aktorzy i aktorki, ukazane są z kolei jako zblazowana grupa bogaczy, które znają kogo trzeba i wiedzą, co należy robić, by pozostać na szczycie, a przede wszystkim umieją zachowywać pozory.
W takich okolicznościach starcie tytanów, czyli samego Mankiewicza, a także reżysera ”Obywatela Kane’a” Orsona Wellesa oraz pierwowzoru Kane’a – magnata prasowego Williama Randolpha Hearsta, powinno się oglądać z zapartym tchem. Między tymi bohaterami występowały napięcia i starcia na bardzo wielu poziomach, w miarę rozwoju ich wzajemnych relacji. Tymczasem Fincher zdaje się traktować tę trójkę ze sporym dystansem, żeby nie powiedzieć – na chłodno. Stosuje serię retrospektyw, pozwala na przykład porozumiewać się postaciom za pomocą telefonu, rzadko osobiście, odzierając kontakty z emocji.
Dopóki zachwycony widz przyzwyczaja się do formy opowiadania, czystego piękna czerni i bieli kadrów (zdjęcia Erika Messerschmidta), oszczędnej muzyki (duetu Trent Reznor i Atticus Ross), wolniejszego tempa, dopóki syci oczy wysublimowaną estetyką realizacji (scenografia Donalda Grahama Burta), kompletnie mu ta sterylność nie przeszkadza. Po pewnym czasie jednak wizualne bogactwo zwyczajnie przestaje wystarczać. To, co zostaje, to nazwiska słynnych hollywoodzkich tuzów zaszczycających ekran swoją krótką obecnością i górujący nad wszystkimi i każdym z osobna. Gary Oldman w tytułowej roli dostarczający kolejnego kształtującego portfolio wcielenia. Trochę gburowaty, trochę sentymentalny, trochę genialny. Ale nigdy do końca.
Mank | Oficjalny zwiastun | Netflix