Marcin Dorociński: Trzeba dawać całego siebie [WYWIAD]
Ze względu na swoją fizjonomię jestem często obsadzany w rolach amantów, dlatego z przyjemnością gram role, w których występuję przeciwko swoim warunkom – mówi Marcin Dorocińsk w rozmowie z Łukaszem Knapem.
W filmie Na granicy, który wchodzi do kin 19 stycznia, zagrał groźnego nieznajomego znikąd. To bohater, jakiego dawno nie było w polskim kinie. W długiej brodzie i o spojrzeniu dzikiego zwierzęcia Dorociński przypomina Jacka Nicholsona w pamiętnej kreacji z „Lśnienia”. Specjalnie dla roli schudł piętnaście kilo i jak przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską, po czterdziestce to było trudne zadanie. Odpowiada też na pytania, czy trudno jest być aktorem i nie być próżnym, czy ogląda Oskary, na jakim filmie ostatnio płakał i czy fajnie jest być tatą.
Łukasz Knap: Czy masz jeszcze jakieś granice do przekroczenia?
Marcin Dorociński: Nie zastanawiałem się nad tym.
Zapytam inaczej, czy stawiasz sobie jeszcze jakieś wyzwania?
Odpowiedź jest taka sama. Wyzwania same do mnie przychodzą. Sam ich sobie nie wyznaczam, bo po co? Gdy dostaję scenariusz, zastanawiam się, czy dam radę, czy jestem odpowiednią osobą do filmu. Potem wszystko wychodzi w praniu.
Na początku kariery też nie wyznaczałeś sobie żadnych celów? Teraz możesz przebierać w rolach. Nie musisz iść z prądem.
Zawsze robiłem, co w danym momencie wydawało mi się potrzebne lub było dobre dla mnie. To prawda, że od dłuższego czasu dostaję sporo propozycji, ale za każdym razem długo zastanawiam się, zanim podejmę decyzję i to nie zmieniło się od lat. Nie zmieniło się też to, że nie mogę spędzać całego roku na planie, bo nie miałbym czasu dla rodziny. Staram się zachować równowagę między życiem prywatnym a zawodowym, ale to nie zawsze jest proste. Praca pochłania mnie nie tylko w czasie prób, inspiracje przychodzą w najmniej spodziewanych sytuacjach i nawet, gdy nie przygotowuję się fizycznie do roli, pracuje mózg i serce.
Jaki musi być scenariusz filmu, żebyś chciał w nim zagrać?
Dobry. Po prostu dobry. Na wstępie nie mam żadnych konkretnych oczekiwań. Jeśli ktoś ma do mnie tyle zaufania, żeby dać mi swój scenariusz do przeczytania, to ja go czytam i porywa albo nie porywa. Fajnie jest, kiedy porywa.
Co fajnego miał scenariusz Wojtka Kasperskiego?
Dał mi możliwość przekroczenia jakiejś granicy, bycia przez chwilę człowiekiem, którym nie mogę, ani nie chcę być. Na co dzień jestem miłym, grzecznym, dosyć spolegliwym człowiekiem, natomiast w “Na granicy” miałem do zagrania człowieka wyjętego spod prawa, zaszczutego i uciekającego jak postrzelone zwierzę, starającego się uniknąć kolejnego ciosu, a w ekstremalnej sytuacji gryzącego bez opamiętania i krzywdzącego innych ludzi. Konrad, mój bohater, nie miał szczęścia w swoim życiu. Może byłby innym człowiekiem, gdyby spotkał na swojej drodze kobietę, zakochał się z wzajemnością, miał szczęście do nauczycieli i kochających rodziców. Jego życie to pasmo niepowodzeń, wylatywania z pracy, lądowania w więzieniu, robienia rzeczy nielegalnych.
Zagrałeś w pierwszych filmach Kasi Adamik, Borysa Lankosza, Bartka Konopki, a teraz u Wojtka Kasperskiego. Masz nosa do zdolnych debiutantów, co cię do nich przyciąga?
W każdym przypadku podstawą był scenariusz, który mnie zachwycił. Bonusem był sam reżyser. Wszyscy ci ludzie są ciekawymi osobowościami, ze wszystkimi spędziłem masę czasu na dyskusjach, nie tylko o scenariuszu. Mam wielkie szczęście, że spotkałem ich na swojej drodze. Doceniam zapał debiutujących reżyserów, dla których pierwszy film jest ważnym egzaminem, zawsze oddaję im ich energię skierowaną w moją stronę.
Debiutanci często przynoszą do kina świeżych bohaterów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w polskim filmie widziałem taką postać, jak grany przez ciebie Konrad. W drugiej połowie filmu przypominasz Jacka Nicholsona ze „Lśnienia”.
Dobre porównanie, bo “Lśnienie” to wybitny film, który miałem w głowie, gdy pracowałem nad tą rolą. Nie sposób od niego uciec, gdy pojawia się temat samotności, szaleństwa, zamknięcia.
fot. Marcin Szpak
Ta rola wymagała chyba od ciebie dużo fizycznych przygotowań.
Pytałeś na początku o granice. To właśnie była granica. Przez pewien czas mocno angażowałem się w maratony i triathlony, ale potem się zaniedbałem. To są takie sinusoidy, gdy człowiek uprawia dużo sportu, a potem przestaje i automatycznie przybywa kilogramów. Miałem trzy miesiące ostrego treningu, podczas którego straciłem piętnaście kilo wagi. Po czterdziestce to nie jest takie proste. Z trenerem ustaliłem, że spróbujemy i się udało.
Jak wyglądały zdjęcia?
Byliśmy zakwaterowani w Polańczyku, cała grupa mieszkała w hotelu, ale musiałem się trochę izolować od reszty. Podobnie zamykałem się, gdy pracowałem nad rolą Tadeusza w „Róży”. Pomagały mi w tym Bieszczady które uwielbiam, są piękne i przerażające, można w nich się totalnie zakochać i w nich zaginąć. Nigdy nie wiadomo, czy spotka się tam wilka czy niedźwiedzia albo człowieka, który da ci coś na rozgrzanie. Podczas zdjęć bardzo ciężko było wytrzymać mi z brodą, jedzenie się na niej zatrzymuje, bardzo mnie irytowała. Poza tym codziennie dwanaście godzin zdjęć w domku na wzgórzach wśród samych facetów… Można zacząć gryźć.
Ostatnio granice często powracają w mediach i rozmowach. „Na granicy” oddaje atmosferę napięcia związanego z kryzysem migracyjnym. Boisz się uchodźców?
To jest zbyt rozległy i złożony temat, żebym wypowiadał się publicznie w tej sprawie. Jestem aktorem, a nie politykiem. Są inteligentniejsi i mądrzejsi ode mnie, którzy nie są w stanie z nim poradzić, ja mogę mieć tylko nadzieję, że uda się ten problem wreszcie rozwiązać. Myślę, że za chwilę możemy mieć bardzo dużo problemów podobnego kalibru. Znikają dzikie zwierzęta i złoża naturalne, a perspektywa, że będziemy musieli uciekać stąd na księżyc albo Marsa wcale nie jest taka odległa. Gdzie się nie odwrócić, mamy problem. Ja sobie zawsze marzę, że wielcy tego świata kiedyś usiądą przy stole i zrobią coś dla tych, którzy tego naprawdę potrzebują. Natomiast to, co mogę zrobić ja czy ty, to wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafimy i pomagać tym, którzy są najbliżej nas. Ludziom i zwierzętom.
Wydajesz się skromną osobą. Być znanym aktorem i nie być próżnym to chyba trudne zadanie?
Pewnie tak.
Walczysz ze sobą, żeby nie dopuszczać do siebie myśli, że jesteś rozchwytywany, że wszyscy cię chcą?
To chyba kwestia wychowania. Moi rodzice wpoili mi przekonanie, że trzeba ciężko pracować i nie zwracać uwagi na pochwały. Bez pracy nie zarobi się pieniędzy, a jak się nie zarobi pieniędzy, to się nie utrzyma rodziny. Nie ma co czekać na pochwały. Wszyscy są tacy sami, trzeba ciężko pracować i tyle. Jestem wdzięczny moim rodzicom za to, jak mnie wychowali. Dali mi siłę i kręgosłup. Czasami może nawet chciałbym przez chwilę się bardzo ucieszyć, że coś osiągnąłem, być na chwilę próżnym, ale nie umiem...
...poczuć się docenionym?
Nie, to jest coś innego. Czuję się doceniony i spełniony. Ale jarać się tym? Nawet nie stawiałbym po drugiej stronie skromności. Raczej normalność. Jestem normalnym człowiekiem. Wobec siebie bywam bardzo krytyczny i wymagający, z kolei innym wybaczam bardzo szybko. Nie wiem, co ktoś musiałby zrobić, żebym na niego się bardzo pogniewał. Próżność jest niedobrą cechą, szczególnie dla aktora. Bo jak aktor pomyśli sobie, że jest najlepszy, to jest po grzybach. To co lubię w pracy, to właśnie to, że staram się, żeby każda moja pracy była zdziwieniem, otwieraniem oczu. Wtedy jest najfajniej, najpełniej. A to, że jestem znanym aktorem, nie robi na mnie wrażenia.
Bogusław Linda powiedział niedawno (link do wywiadu *tu), że w Polsce kariera aktorska to nie-kariera, że jego koledzy za granicą zarabiają więcej i nasz kraj nie ceni wystarczająco artystów. Też tak uważasz?*
Nie. Myślę, że jest sporo żyjących aktorów, którzy na zachodzie zrobiliby olbrzymie kariery, gdyby się tam urodzili. Nasz rynek jest dużo mniejszy. Ale za bardzo cenię ten zawód, żebym pomstował na warunki, jakie daje aktorom nasz kraj. To jest niewdzięczny zawód, szczególnie jeśli sukces mierzy się plebiscytami. Najtrudniejsze dla aktora jest czekanie, bo nie zawsze jest przecież tak, że ma do wyboru same dobre role, wtedy trzeba uzbroić się w cierpliwość. Tzw. kariera jest kwestią wyborów. Można zwariować i brać wszystkie role, jakie przychodzą, ale potem może mieć tylko pretensje do siebie.
Niedawno widzieliśmy cię w drugoplanowej, komediowej roli w “Moich córkach krowach”. Co stało za jej wyborem?
Ze względu na swoją fizjonomię jestem często obsadzany w rolach amantów, dlatego z przyjemnością gram role, w których występuję przeciwko swoim warunkom. Zaproponowano mi w tym filmie inną rolę, ale chciałem zagrać Grzegorza. Poprosiłem Kingę, by mi zaufała. Przyświecała mi postać z filmu Mike’a Leigh “Sekrety i kłamstwa”. Tam jest taki chłopak, który jest trochę przerażony, ciągnie browara za browarem i ma tik. Widziałem ten film wiele lat temu, ale wiedziałem, że będzie świetną inspiracją.
Nie brakuje ci polskich komedii?
Brakuje, ale mam wrażenie, że w Polsce jest wiele dobrych scenariusz komediowych pochowanych w szufladach. Bardzo chciałbym je przeczytać. Uwielbiam komedie, uwielbiam się śmiać. Jest wielka siła w grupie komediowej Darwin. Ich skecze są rozwalające, pięknie zrobione, skromne, a jednocześnie profesjonalne i potwornie śmieszne. Chłopaki udowadniają, że nie trzeba mieć wielkich pieniędzy, żeby robić coś dobrego. Myślę, że tak zaczynali Monty Pythonowie albo goście z „Little Britain”. Uwielbiam komedie i żałuję, że jesteśmy tacy ciency w komediach. Marzy mi się, żebyśmy byli szersi (śmiech).
Czy coś cię w kinie jeszcze zaskakuje?
Jasne, że tak. Nie ma to jak być zaskoczonym przez jakiegoś aktora, zobaczyć go w roli nie do poznania. Ostatnio dużo wzruszeń zapewnił mi film “Dzikie historie”. Oglądając go, myślałem, Boże, jaka odwaga, jaki scenariusz, jak to jest zrealizowane, jak oni grają. Fantazja połączona z perfekcyjnym wykonaniem, a jednocześnie ma się wrażenie, że ten film został zrobiony od niechcenia. Fenomenalna rzecz. Bardzo często wzruszam się też na filmach animowanych i obawiam się, że z wiekiem będzie coraz gorzej (śmiech).
Na jakim filmie ostatnio płakałeś?
Na „Odlocie”. To film o tym, jak facet przywiązuje setki baloników do swojego domu i leci do Ameryki Południowej. Wcześniej chciał po prostu dożyć swojej starości i umrzeć w domu, w którym umarła jego żona. Gdyby nie chłopiec, który puka do jego drzwi, facet niczego by już nie przeżył w swoim życiu, a dzieciak nie miałby lepszego przewodnika w dorastaniu. Jest tam parę takich momentów, że nie umiem się powstrzymać przed wzruszeniem.
Będziesz oglądał rozdanie Oscarów?
Nie oglądam Oscarów. Ale kibicuję Polakom, kiedy pojawiają się dla nas nominacje- zawsze to miłe być dostrzeżonym na świecie. Natomiast te najlepsze filmy, które wybiera Akademia, no, mateczko… Zdaję sobie sprawę, że tam musi być, jak to jest powiedziane w “Kochaj albo rzuć”, największe, najlepsze, najszybsze. Lubię amerykańskie kino, ale sama gala, cóż, nie jestem miłośnikiem chodzenia na gale, ani ich oglądania, ani polityki, która stoi za werdyktami Akademii. Super jest otrzymywać nagrody, natomiast mam świadomość, że one nie są takie ważne. Aktorstwo to nie sport, nie da się obiektywnie ocenić, który aktor jest najlepszy, a który najgorszy.
Co w takim razie jest dla ciebie największa nagrodą?
Najfajniejsze jest spotykanie ludzi, którzy mówią ci, że film z twoim udziałem coś im dał. Niedawno spotkałem człowieka, który zmienił swoje życie po zobaczeniu „Boiska bezdomnych”. Takie spotkania zdarzyły mi się kilka razy w życiu i to jest najlepsza rzecz, jaka może mi się przytrafić, najlepsza nagroda. Lubię też nienachalne wyrazy sympatii ludzi, których spotykam na ulicy, one dają mi siłę, budują mnie.
Coraz częściej angażujesz się w międzynarodowych produkcjach. Chciałbyś grać więcej za granicą?
Granie w zagranicznych filmach i serialach jest dla mnie wielkim wyzwaniem zawodowym, ale też odskocznią od Polski. Często dostaję propozycję wzięcia udziału w zdjęciach próbnych, przychodzą też propozycje ról bez zdjęć próbnych, jak ta u Ole Bornedala w filmie „The Killers”. Kariera za granicą jest możliwa, ale trzeba wykonać tytaniczną pracę, by tam zaistnieć.
Ze względu na akcent aktorzy z Europy wschodniej są zwykle obsadzani w rolach drugoplanowych. Angielski nie jest dla ciebie problemem?
To jest jakaś granica. Staram się pracować nad swoim angielskim, nigdy w szkole nie uczyłem się tego języka, tylko rosyjskiego. Czasami w jakichś produkcjach proszą, żebym udawał bardziej wschodni akcent, niż mam w rzeczywistości. Ale jestem aktorem, umiem udawać. Natomiast jest coraz więcej projektów międzynarodowych, w których grają aktorzy z całego świata. Świat staje się jedną wielką wioską.
A co z twoimi dziećmi? Myślałeś o tym, żeby wysłać je za granicę?
To jest trudne pytanie. Chciałbym, żeby zrobiły coś dla tego kraju. Stąd pochodzimy, tu są nasze korzenie. Nie pytaj, co kraj może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla kraju.
Uważasz się za patriotę?
Tak. Mój patriotyzm polega na tym, że czuję obowiązek wykonywania swojej pracy najlepiej, jak potrafię. Tego samego oczekuję od innych. Najważniejsze, żeby w ogóle pracować, nie migać się.
Twoje dzieci już wiedzą, że jesteś aktorem?
Powoli rozumieją, co to znaczy być aktorem. Staram się im to pomału tłumaczyć. Niedawno widzieliśmy „Serce, serduszko”, to jeden z nielicznych filmów z moim udziałem, który mogłem im pokazać.
Fajnie jest być tatą?
Oczywiście, ale to wielkie wyzwanie każdego dnia, nie zawsze wiem jak w niektórych sytuacjach stanąć na wysokości zadania, żeby nie potraktować sprawy po łebkach. Wychowanie dzieci to poważne zadanie. Trzeba uważać, żeby nie przegiąć. Rodzicielstwo jest pięknym doświadczeniem, ale opowiadania o nim jest jak teoretyzowanie o piłce nożnej. Niby znamy zasady, ale za każdym razem gra jest inna i nie wiemy, co się wydarzy. Czasami możemy wygrać, a czasami przegrać. Natomiast trzeba dawać całego siebie. I tyle.
Rozmawiał Łukasz Knap