Mark Hamill: Nie sądziłem, że ktokolwiek w ogóle mnie zapamięta
Wiele rzeczy w życiu dokonałem, ale nic już nigdy nie przebije udziału w "Gwiezdnych wojnach". Czasami stykam się z pytaniem: nie żal ci, że wszyscy zapamiętają cię tylko z jednej roli? Odpowiadam wtedy: nie spodziewałem się, że ktokolwiek mnie w ogóle zapamięta. Dlatego nigdy z tego powodu nie narzekałem - mówi w rozmowie z Yolą Czaderską-Hayek Mark Hamill, powracający na ekrany jako Luke Skywalker w filmie "Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi".
12.01.2018 09:50
Yola Czaderska-Hayek: Dwa lata temu, w "Przebudzeniu Mocy", pojawiłeś się na ekranie tylko na kilka chwil. Teraz nareszcie można powiedzieć, że na dobre wróciłeś do "Gwiezdnych wojen". Jakie to uczucie?
Mark Hamill: Na początku panicznie się bałem. Prawdę mówiąc, wcale nie miałem ochoty kręcić dalszego ciągu. "Gwiezdne wojny" to dzisiaj marka, która ma miliony fanów na całym świecie. Obawiałem się, że kontynuacja może nie sprostać ich oczekiwaniom. Powrót na ekran, zwłaszcza po tylu latach, to zbyt wielka odpowiedzialność. Co innego, powiedzmy, występować na Broadwayu – tam zasięg jest z natury rzeczy ograniczony. Nawet jeśli coś pójdzie nie tak, to przy następnym przedstawieniu można zagrać lepiej. Więc i presja jest mniejsza.
Albo animacja – dla aktora to praca marzeń. Nie widać mnie na ekranie, nie muszę uczyć się kwestii na pamięć, wystarczy, że je przeczytam z kartki. Poza tym w studiu nagrań można wyglądać jak śmierć na chorągwi i nikomu to nie przeszkadza. Do roli trzeba mieć głos, a nie warunki. Dzięki temu człowiek ma okazję zagrać takie postacie, w które nie miałby szans wcielić się w normalnym, aktorskim filmie. Na przykład Joker w kreskówkach o Batmanie – nigdy w życiu nie zagrałbym go w taki sposób, gdybym musiał stanąć przed kamerą. Lubię komfort, jaki daje mi ta praca, dlatego naprawdę bardzo niechętnie myślałem o ponownym występie w "Gwiezdnych wojnach".
Co sprawiło, że jednak zmieniłeś zdanie?
Szczera rozmowa z Rianem Johnsonem (reżyser "Ostatniego Jedi" – przyp. red.). To wspaniały, bardzo ciepły i życzliwy człowiek. Przy pierwszym spotkaniu wyczułem, że mogę się z nim podzielić swoimi obawami. Dlatego przyznałem się, że na samą myśl o roli Luke’a Skywalkera paraliżuje mnie potworny strach. Najchętniej zaszyłbym się gdzieś w kącie, zwinął w kłębek i jeszcze nakrył głowę kocem. Rian wysłuchał mnie, pomyślał chwilę i odparł: "Wiesz co? Ja też się boję". I tu mnie zaskoczył! Nie spodziewałem się, że tak otwarcie o tym powie. A potem uświadomiłem sobie, że on przecież faktycznie ma powód, żeby bać się o wiele bardziej ode mnie. Ja przynajmniej wracam na stare śmieci, z grubsza wiem, czego się spodziewać, a on w to wszystko wchodzi praktycznie z marszu, od zera. Gdy to do mnie dotarło, było mi już łatwiej pokonać lęk. No i w końcu zgodziłem się.
Jak wyglądało ponowne wejście na plan "Gwiezdnych wojen"?
Jak wiesz, w "Przebudzeniu Mocy" pojawiam się dopiero na pół minuty przed końcem. Gdy dowiedziałem się, że tak to ma wyglądać, byłem w lekkim szoku. Ale potem nawet mi się spodobał ten pomysł. Nie grałem już głównego bohatera, teraz młodsi aktorzy mieli do odwalenia najcięższą robotę. Nie musiałem chodzić do telewizji na promocyjne wywiady, mogłem siedzieć spokojnie w domu i oglądać resztę obsady w programie Jimmy’ego Kimmela. Nie musiałem prawie w ogóle nic robić, a i tak byłem gwiazdą! Próbowałem namówić Riana na to, żeby w "Ostatnim Jedi" moje sceny też obyły się bez dialogów, ale mi nie wyszło.
Kręciliście zdjęcia na tej samej wyspie, co poprzednio?
Oj, tak!... Wiesz, kiedy czytałem scenariusz "Przebudzenia Mocy", sądziłem, że sceny na wyspie nakręcimy w wytwórni J.J. Abramsa, na tle zielonego ekranu – w końcu wszyscy tak dzisiaj robią. Budynek mieści się w Santa Monica, zaledwie dwadzieścia minut drogi ode mnie z domu. Uwinęlibyśmy się ze wszystkim w jedno popołudnie. Tymczasem usłyszałem, że lecimy do Europy, na wyspę Skellig Michael.
Najpierw płynie się półtorej godziny promem, a resztę drogi trzeba pokonać helikopterem. Pomyślałem sobie: nieźle, przynajmniej wylądujemy na szczycie góry, nie trzeba będzie się wspinać. Ależ byłem naiwny! Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że ta góra to chroniony zabytek. Helikoptery nie mogą tam lądować. Pilot wysadził nas u podnóża góry, a na szczyt musieliśmy wejść na własnych nogach. Tam są wykute w litej skale schody, wykonali je jacyś mnisi w okolicach XII wieku. Jak oni to zrobili, naprawdę nie mam pojęcia. W każdym razie szliśmy krok po kroku, krok po kroku i nie przesadzam, musiałem robić przystanki co piętnaście minut.
Przypomniało mi się, jak razem z Alekiem Guinnessem kręciliśmy w pierwszych "Gwiezdnych wojnach" sceny w Mos Eisley. Wtedy to on co chwila przystawał. A ja żartowałem, że lubię towarzystwo starszych ludzi, bo często robią przerwy na odpoczynek. Gdybym ja wtedy wiedział, co mnie czeka! W pewnym momencie zapytałem przewodnika, czy daleko jeszcze na szczyt. Odpowiedział: "Jakieś 45 minut". Ja na to: "Dajcie mi raczej półtorej godziny. Naprawdę muszę się zatrzymać".
Ale w końcu jakoś tam dotarłeś.
Serio, myślałem, że nie dam rady. Człowiek traci nadzieję, kiedy już mu się wydaje, że jest na samej górze, a tu za zakrętem czeka kolejne podejście. A to naprawdę potężne kamienne stopnie. Na drodze rozstawieni byli ratownicy, którzy mieli pilnować, żebym nie spadł. A jakbym już nie mógł iść, mieli mnie popychać (śmiech). Bo tak naprawdę na tych schodach było czasami niebezpiecznie. Tam nie ma żadnych poręczy ani łańcuchów. Nie ma się czego trzymać. Dowiedziałem się, że na samym dole, na pierwszym zakręcie, spadła kiedyś kobieta. Nie wiem, ile to mogło być – pięć, sześć metrów. Ale poleciała głową w dół i zginęła na miejscu.
A gdy w końcu wszedłeś na szczyt?
Wtedy zrozumiałem, że było warto. Bo nagle znalazłem się w innym świecie. Miałem wrażenie, jakbym naprawdę przeniósł się do miejsca "gdzieś w odległej galaktyce". Zupełnie jak kiedyś, za czasów pierwszych "Gwiezdnych wojen" – gdy wchodziłem na plan w stroju Luke’a, odwracałem się plecami do kamer, patrzyłem na te wszystkie egzotyczne dekoracje, chwilami zapominałem, że tak naprawdę jesteśmy w Tunezji. Można było uwierzyć, że naprawdę przenieśliśmy się na inną planetę. Tak samo było i teraz.
Skellig Michael to miejsce, którego uroda dosłownie zapiera dech. Wszędzie skały, woda aż po horyzont. Gdy zobaczyłem to na własne oczy, zrozumiałem, dlaczego twórcom filmu tak bardzo zależało, by kręcić zdjęcia w plenerze. Czegoś takiego nie dałoby się stworzyć w komputerze.
Ile czasu zajęło wam nakręcenie tej sceny?
Ze wszystkim – czyli z dojazdem, próbami technicznymi i całą resztą – pięć dni. Tyle roboty, żeby w filmie znalazła się jedna króciuteńka sekwencja! Nie chciałbym, żeby ktoś odniósł wrażenie, że znienawidziłem Skellig Michael - to jedno z najpiękniejszych miejsc, w jakich byłem. Ale kiedy skończyliśmy, obiecałem sobie, że nigdy więcej nie wrócę na tę cholerną wyspę. (śmiech)
Jakież było me zdziwienie, kiedy dostałem scenariusz "Ostatniego Jedi" i okazało się, że ósma część zaczyna się od momentu, w którym skończyła się siódma. Czyli tak naprawdę nie było zbyt wiele czasu na odpoczynek – plan zdjęciowy był tak dziwnie ułożony, że zdjęcia do "ósemki" zaczęliśmy jeszcze przed premierą "Przebudzenia Mocy". Film jeszcze nie wszedł do kin, a Daisy (Ridley – przyp.red) i ja znów wspinaliśmy się po tych przeklętych schodach. Szkoda, że wcześniej nikt nie wpadł na to, by za pierwszym razem nakręcić cały materiał. No, ale nie narzekam. To w końcu moja praca.
W "Przebudzeniu Mocy" nie dowiedzieliśmy się, co właściwie działo się z Lukiem Skywalkerem przez te wszystkie lata. Zwiastuny "Ostatniego Jedi" też niewiele zdradziły. Uchylisz trochę rąbka tajemnicy?
Wolałbym tego nie robić. Nie znoszę spoilerowania – czyli zdradzania tajemnic filmu, zanim ktoś zdąży go obejrzeć. Bardzo mi odpowiada, że zwiastuny nowych "Gwiezdnych wojen" nie ujawniają za wiele, zwłaszcza jeśli chodzi o moją postać. Zrobić dobry zwiastun i zachęcić widzów do obejrzenia filmu, a jednocześnie nie pokazać wszystkiego od razu – to prawdziwa sztuka.
Nie wiem, czy pamiętasz, jak wyglądała zajawka filmu "Cast Away – Poza światem"? Pokazali, jak Tom Hanks się rozbija na wyspie, potem radzi sobie jako rozbitek, a na końcu wraca do cywilizacji. Czyli opowiedzieli cały film! Podejrzewam, że Robert Zemeckis powiedziałby Ci, co myśli na temat takiej reklamy.
A propos spoilerowania, nie wiem, czy opowiadałem Ci o swojej wizycie na planie "Łotra 1"?
Nie. Zamieniam się w słuch!
Byłem ciekaw, jak wygląda praca nad filmem spoza głównego cyklu "Gwiezdnych wojen". W rozmowie z Garethem Edwardsem przyznałem, że jako reżyser jest w bardzo wygodnej sytuacji, ponieważ może pozwolić sobie na więcej swobody. W nowej trylogii – "Mrocznym widmie", "Ataku klonów" i "Zemście Sithów" - dobra, chyba nie pomyliłem żadnego tytułu (śmiech) - wiadomo było na przykład, że Obi-Wan nie zginie, ponieważ w "Nowej nadziei" powraca jako Alec Guinness. Gareth wówczas nachylił się do mnie i swobodnie rzucił: "W moim filmie wszyscy giną". (śmiech) Odparłem: "Do jasnej cholery, to najgorszy spoiler, jaki w życiu słyszałem". A najgorsze, że nie mogłem się publicznie poskarżyć. Kiedyś mi jeszcze za to zapłaci. (śmiech)
Jakie masz zdanie na temat "obsadzania" nieżyjących aktorów przy pomocy komputera? Mam na myśli "występ" Petera Cushinga w "Łotrze 1".
Podchodzę do tego z mieszanymi uczuciami. Uwielbiałem Petera Cushinga. Był na tyle wszechstronnym aktorem, że potrafił zagrać wszystko, od szlachetnego bohatera po skończonego łotra. Pamiętam taki drobiazg: zawsze nakładał lawendową rękawiczkę, zanim wziął do ręki papierosa. Nie wiedziałem, skąd ma ten nawyk. Okazało się, że chronił w ten sposób rękę przed zapachem dymu tytoniowego. Nie chciał, by ten zapach przeszedł później na osoby, którym ściska dłoń. Wyobrażasz sobie?
Co do samego filmu, nie miałem pojęcia, że "rola" Petera Cushinga będzie tak rozbudowana. Sądziłem, że pokażą jakiś kontur postaci, sylwetkę stojącą tyłem, nic więcej. Byłem zaskoczony tym, co zobaczyłem na ekranie. Z jednej strony to imponujące, ile pracy włożono w przygotowanie postaci: i charakteryzacja, i aktor, który użyczył sylwetki, i głos, i efekty komputerowe… Z drugiej strony jednak cała ta sprawa jest dyskusyjna pod względem moralnym.
Nie jestem tak do końca przekonany, czy to jest krok w dobrym kierunku. I mam nadzieję, że w kolejnych częściach "Gwiezdnych wojen" nie zrobią czegoś podobnego z Carrie Fisher. A mimo to muszę przyznać, że gdy zobaczyłem ją w ostatniej scenie "Łotra 1", zrobiło to na mnie wrażenie. Kiedy księżniczka Leia odwraca się do ekranu i mówi to jedno, kluczowe słowo – bum! To idealne zakończenie filmu, które płynnie przechodzi w rozpoczęcie starej trylogii. Kiedy spojrzymy na tę scenę chłodnym okiem, być może dojdziemy do wniosku, że jest w niej coś niewłaściwego, ale na poziomie emocji działa ona doskonale. A przynajmniej podziałała na mnie.
Z tego, co wiem, wielu fanów "Gwiezdnych wojen" reagowało podobnie. Zwłaszcza ci, którzy po raz pierwszy "Nową nadzieję" oglądali przed laty w kinie.
A dzisiaj mają już dzieci albo wnuki i też chodzą z nimi do kina na "Gwiezdne wojny". Dla mnie to wciąż niesamowite, że po tylu latach wciąż przybywa fanów. Rosną kolejne pokolenia. Dochodzi w związku z tym do zabawnych sytuacji, bo dzieci w wieku, powiedzmy, sześciu czy siedmiu lat, mają jeszcze słabo rozwinięte poczucie czasu. I kiedy rodzice pokazują im "Powrót Jedi", maluchom się wydaje, że ten film powstał jakieś dwa tygodnie temu.
Zdarza się też, że na przykład na lotnisku ludzie pokazują mnie dzieciom, mówiąc: "Popatrz, tam idzie Luke Skywalker!". A te kilkulatki, mając w pamięci młodego Luke’a, patrzą na mnie, człowieka lat sześćdziesiąt sześć, z przerażeniem: to ma być Luke? Ale się zapuścił! (śmiech) Dlatego bardzo się cieszę, że teraz powstają nowe filmy, bo przynajmniej to najmłodsze pokolenie widzów zobaczy, jak teraz wyglądam naprawdę. I może już dzieci nie będą na mój widok uciekać z krzykiem. (śmiech)
Zdarza Ci się spotykać fanów "Gwiezdnych wojen", którzy lepiej znają Twoje filmy, niż Ty sam?
Oczywiście! Zwłaszcza że tak naprawdę nie oglądałem filmów ze starej trylogii, odkąd zeszły z ekranów. Mnóstwa rzeczy już nie pamiętam, zwłaszcza imion postaci czy nazw robotów. Kiedy kręciliśmy "Gwiezdne wojny", większość z nich w ogóle nie miała imion, dopiero gdy pojawiły się w sprzedaży figurki, trzeba je było jakoś ponazywać.
Na przykład medyczny droid z "Nowej nadziei". Dla nas to był po prostu medyczny droid. A fani znają go pod nazwą 21B. Czasami przez to nie zawsze rozumiem, o czym do mnie mówią. Gdy wspominam o medycznym droidzie, zaraz mnie poprawiają: "21B". "Słucham?" "21B." "Aaa, 21B, to ja przepraszam." (śmiech) To w sumie wzruszające, widzieć takie zaangażowanie, takie uwielbienie.
Wiele rzeczy w życiu dokonałem, ale nic już nigdy nie przebije udziału w "Gwiezdnych wojnach". Czasami stykam się z pytaniem: nie żal ci, że wszyscy zapamiętają cię tylko z jednej roli? Odpowiadam wtedy: nie spodziewałem się, że ktokolwiek mnie w ogóle zapamięta. Dlatego nigdy z tego powodu nie narzekałem.