"Martwe zło: Przebudzenie". Ludzie będą wychodzić z kina. Wchodzi najbrutalniejszy film roku
Kultowa seria powraca z nową odsłoną. "Martwe zło: Przebudzenie", które wkroczy do polskich kin 21 kwietnia, to kawał soczystego horroru, w którym pełno b-klasowego szaleństwa. Fani spragnieni przemocy i krwi powinni być wniebowzięci.
Trylogia "Martwe zło" od dawna zaliczana jest do najbardziej kultowych pozycji w historii kina grozy. To jedyne w swoim rodzaju połączenie wyjątkowo pomysłowych rozwiązań formalnych (słynne ujęcia z punktu widzenia tytułowego zła, która pędzi przez las), uroczo przegiętego humoru i komicznie przesadzonej przemocy. Twórca tych horrorów, Sam Raimi, za grosze potrafił z niczego wyczarować coś, co niemal na każdym kroku zaskakuje inwencją i przebojowym podejściem do konwencji. I przy okazji dostarczył nam jednego z najlepszych herosów kina grozy, czyli Asha Williamsa w wykonaniu Bruce’a Campbella.
Po tym jak Raimi zamknął swoją historię w 1992 r. "Armią ciemności", "Martwe zło" przez kolejne dwie dekady ukrywało się w lesie, czekając na swój powrót. Oczywiście próbowano nakręcić kolejną część, ale plany zmieniały się co rusz. Ostatecznie producenci stwierdzili, że zamiast czwartej części zrobią coś w rodzaju reboota.
Zobacz: zwiastun filmu "Martwe zło: Przebudzenie"
"Martwe zło" z 2013 r. Fede'a Alvareza to była już zupełnie inna bestia w porównaniu z oryginalną trylogią - powaga zastąpiła czarny humor, zaś poziom brutalności wyraźnie wzrósł. Choć film został w miarę znośnie przyjęty przez krytykę, to jednak odczuwalny w nim był brak slapsticku. W zamian królowała obrzydliwość. Nie jestem akurat fanem tej produkcji - na tle poczynań Raimiego wydaje się za bardzo grubo ciosana, a wątek z uzależnieniem od narkotyków wprowadzono na siłę, by nadawać dodatkowego ciężaru. Na plus trzeba jednak zapisać sekwencję finałową z deszczem krwi. To tak jakby ożywiono na ekranie słynny kawałek Slayera "Raining Blood".
W 2015 r. otrzymaliśmy sympatyczny serial "Ash kontra martwe zło", w którym więcej już było z oryginalnego ducha serii. I wydawało się, że seria nie potrzebuje kolejnej odsłony. To, co martwe, powinno takie pozostać. Ale Hollywood od wielu lat obsesyjnie uprawia nekromancję, więc oto do kin trafia nowa część franczyzy - "Martwe zło: Przebudzenie". Przyznam, że byłem sceptyczny, ale okazało się, że da się coś jeszcze wycisnąć z Necronomiconu, czyli złowieszczej Księgi Umarłych, która sieje taki zamęt w życiu swoich ofiar.
Na początku rzecz wydaje się znajoma. Prolog zaczyna się bowiem w lesie. Nie dość, że mamy sekwencję z pędzącą kamerą, to po paru minutach dostajemy w twarz zdrową dawką scen gore, gdy opętana bohaterka odrywa skórę z głowy swojej kompance. Pojawiają się napisy i... akcja cofa się o dzień. W filmie żwawo wyreżyserowanym przez Lee Cronina dokonano prostej wolty - tym razem akcję przeniesiono do miasta. Szczęśliwie dla nas reżyser nie zanudził ekspozycją - szybko poznajemy wszystkich bohaterów krwawego spektaklu. Beth (Lily Sullivan) powraca do Los Angeles, bo potrzebuje pomocy swojej siostry Ellie (Alyssa Sutherland), która od niedawna samotnie wychowuje trójkę dzieci.
Pechowo dla nich Los Angeles nawiedza trzęsienie ziemi, za sprawą którego nastoletni syn Ellie odkrywa Księgę Umarłych. Dalej możecie przewidzieć, co się dzieje - wiedziony ciekawością syn puszcza zaklęcie, a jego matka zostaje opętana. Rozpoczyna się prawdziwe piekło.
To, co oglądamy przez blisko półtorej godziny, najłatwiej opisać jako stale intensyfikującą się orgię krwi i przemocy. Film pogodzi zarówno fanów ostrzejszego "Terrifiera 2", jak i widzów, którzy tylko od czasu do czasu wędrują w te rejony kina grozy. Ujęcie Cronina, choć generalne poważne, pełne jest momentów z przymrużeniem oka, co bez wątpienia zaspokoi wielbicieli serii. Bo jak inaczej określić sytuację, gdy oko jednego bohatera wpada do ust innego. To akcja godna Raimiego. Cronin zresztą czasami popisuje się podobną do mistrza pomysłowością - szczególnie w momencie, gdy obserwujemy jatkę przez… judasza.
Twórca "Martwego zła: Przebudzenia" dość sprytnie zabawił się także formułą serii, bo z jednej strony pokręcił się wokół kwestii związanej ze stresem macierzyńskim, a z drugiej wplótł motyw ze stłumionym gniewem matki, który uwolniony przez demona staje się żywiołem nie do poskromienia. Demony funkcjonują zresztą w filmie jako monstrualna metafora dekonstrukcji relacji rodzinnych, co samo w sobie jest dość niegłupią zagrywką.
Cronin nie jest jednak Robem Zombie, stąd nie spodziewajcie się jakichś wojaży w stronę psychoanalizy, jak miało to miejsce w remake'ach "Halloween". "Martwe zło: Przebudzenie" przypomina takie filmy jak "Demony 2" oraz "[Rec]". Cytuje również "Lśnienie" i nasuwa skojarzenia ze znakomitą grą "Evil Within". I choć bezwstydnie korzysta z ogranego sztafażu kina grozy, to robi to bardzo efektywnie.
Nie dość, że budynek jest mroczny i klaustrofobiczny, co już ładnie podbija klimat, to Cronin ma dobre oko, dzięki czemu zafundowana w filmie groteska i rzeź prezentują się plastycznie. Ludzkie ciała są tutaj poddawane wszelkim okropieństwom - łamane, przebijane czy odrywane. Ekran zalewany jest hektolitrami krwi - Cronin jest niemniej biegły w tym zakresie niż Alvarez czy Raimi - ale raczej nie przekracza granicy dobrego smaku, więc chyba obędzie się bez mdlenia widzów.
Nowe "Martwe zło" jest oczywiście umiejscowione gdzieś między hołdem dla oryginału a próbą zrobienia czegoś z lekko odmienioną tożsamością, co przy okazji da dobre podwaliny pod kolejne odsłony. Tym samym film nie jest wolny od fanserwisu, ale robi to w nienachalny sposób i praktycznie w ogóle nie gra na nostalgii. To nie "Matrix Zmartwychwstania". Nawet doskonale znane rekwizyty z oryginalnej trylogii, czyli piła mechaniczna i dubeltówka, nie są pustą próbą przypodobania się fanom i recyklingiem fabularnym, bo spełniają swoje konkretne zadanie.
Podobać się też może aktorstwo. Cała obsada jest nader przekonująca. Lily Sullivan umiejętnie przekształca się na naszych oczach z roztrzęsionej bohaterki w twardzielkę, zaś Alyssa Sutherland jako opętana Ellie wspaniale żywi się skrajnościami - jej rozszalała mimika i nieludzko psychopatyczny uśmiech wywierają tak mocne wrażenie, że z miejsca powinno się ją wpisać do panteonu najlepszych demonów "Martwego zła".
Jak widzicie, nigdzie nie wspomniałem o Ashu, bo rzecz jasna w tej części go po prostu nie ma. W tym przypadku działa to akurat na korzyść, bo choć Campbell to aktor o niezwykłej charyzmie, to jednak wydaje się, że wspomniany wcześniej serial "Ash kontra martwe zło" odpowiednio zamknął historię jego bohatera. Inna sprawa, że Campbell pojawia się w filmie w nietypowej roli, bo podkłada głos jednej z postaci.
"Martwe zło: Przebudzenie" nie jest rzecz jasna najoryginalniejszym horrorem na świecie. Zgodnie z prawidłami konwencji, pełno w nim wszelakich klisz i irytującego atakowania jump scare'ami. Ale jak na mainstreamowy horror zadziwia swoją intensywnością oraz realizacją. Oferuje masę krwawych atrakcji, w których raczej czuć miłość do gatunku, a nie kalkulację. Aż ciśnie się na usta kultowe określenie Asha - "Groovy" (w wolnym tłumaczeniu kapitalnie lub klawo).
"Martwe zło: Przebudzenie" trafi do polskich kin 21 kwietnia.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" awanturujemy się o "Awanturę" na Netfliksie, załamujemy ręce nad przedziwną zmianą w HBO Max, a także rozmawiamy o największym serialowym szoku 2023 roku. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.