"Doktor Strange w multiwersum obłędu". 2 miliardy dolarów zarobiła poprzednia część. Kina pękną w szwach
"Doktor Strange w multiwersum obłędu" to już 28. film z nieustannie powiększającej się serii Marvela. Choć zdarza mu się zapierać dech w piersiach niesamowitymi pomysłami i pysznie wkraczać w horrorowe klimaty, to jednak jest zbyt chaotyczny, by można było go uznać za udany. Za dużo w nim też powagi, by mógł w pełni bawić.
"Doktor Strange w multiwersum obłędu" na papierze wyglądał na film, który może wprowadzić powiew świeżości do uniwersum Marvela. Zapowiadano go w końcu jako pierwszy horror franczyzy – miał być straszny, gotycki i dziwny. A gdy jeszcze dowiedzieliśmy się, że na stołku reżyserskim zasiadł Sam Raimi, twórca zasłużony zarówno dla kina grozy (seria "Martwe zło"), jak i dla superbohaterskiego (trylogia Spider-Mana w lat 2002-2007), to trudno było pohamować ekscytację.
Ostateczny produkt, który możemy oglądać w polskich kinach od 6 maja, niestety nie sprostał wysokim oczekiwaniom, bo widać jak na dłoni, że Marvel nie wiedział do końca, jaki kształt ma mieć "Doktor Strange w multiwersum obłędu". Owszem, jest tu trochę horroru, ale generalnie oglądamy zgraną formułę, w której pomieszano kilka gatunków, nie zapominając przy okazji o obowiązkowym puszczeniu oka do fanów za sprawą odniesień do poprzednich odcinków serii.
Zobacz: zwiastun filmu "Doktor Strange w multiwersum obłędu"
Nowy film Marvela w założeniu miał szerzej przedstawić nam tytułowe multiwersum. Z tym konceptem spotkaliśmy się już chociażby w poprzednim filmie wytwórni, megapopularnym "Spider-Man: Bez drogi do domu", gdzie Doktor Strange odegrał ważną rolę. Multiwersum to naprawdę interesująca sprawa – istnienie równoległych wszechświatów, w których można trafić np. na kolejnego Doktora Strange’a czy Spider-Mana, stwarza ogromne możliwości dla Marvela, by snuć szalone i pokręcone historie.
Szkopuł w tym, że drugi solowy film postaci granej przez Benedicta Cumberbatcha zamiast dać nam coś takiego, zbyt wiele czasu marnuje na osobistych dramatach bohaterów, co niebezpiecznie zbliża go do pozorowanej głębi niewypału, jakim był zeszłoroczny "Eternals".
Doktor Strange jest tym razem naprawdę smutny, bo jego była ukochana dr Christine Palmer właśnie wyszła za mąż za innego mężczyznę. Choć bohater szybko zostaje wciągnięty w wir przygód, by ochronić Amerikę Chavez (Xochitl Gomez), nastolatkę potrafiącą podróżować po wszechświatach, to co jakiś czas fabuła przypomina nam, co go gnębi. Jednak najwięcej miejsca twórcy poświęcili cierpieniom Wandy Maximoff (Elizabeth Olsen), niemogącej się odpędzić od wizji alternatywnego życia, gdzie jest matką dwóch uroczych synów. By móc przenieść się do takiego świata, bohaterka chce dopaść Chavez i odebrać jej moc. Z tego powodu nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel.
Rozumiem, że Marvel potrzebował dać Wandzie jakąś motywację, by uczynić z niej prawdziwą psychopatkę, ale trudno nie dojść do wniosku, że cały jej macierzyński wątek jest generalnie banalny i na dłuższą metę zbędny – odciąga nas od uroczo głupkowatych poczynań głównego bohatera i jego kompanów. Co więcej, może być trochę niezrozumiały dla większości polskich widzów, bo "Doktor Strange w multiwersum obłędu" jest bezpośrednią kontynuacją wciąż niedostępnego u nas serialu "WandaVision" (platforma Disney+). Niby bohaterzy wspominają, co tam się wydarzyło, ale ewidentnie brakuje szerszego kontekstu.
Na szczęście rekompensatą dla tego kartonowego dramatyzmu są sceny akcji, w których dostajemy przeważnie niczym nieskrępowany spektakl. To właśnie wtedy najlepiej czuć zręczną rączkę Raimiego. Bo ciężko nie zachwycić się jednym z pojedynków, w których jako broń używane są magiczne nuty, albo sekwencją, gdy Wanda w bestialski sposób rozprawia się z pewną grupą bohaterów i następnie goni swój cel. Wygląda wtedy jak krzyżówka Carrie z powieści Stephena Kinga i przerażająca kobieta z japońskiego "The Ring". W takiej horrorowej wersji chętnie widziałbym ją częściej.
To właśnie od wspomnianego wyżej fragmentu "Doktor Strange w multiwersum obłędu" mocniej skręca w rejony kina grozy, więc sam film staje się znacznie ciekawszy. Jeśli akurat nie mamy posiadłości wyciągniętej wprost z gotyckiego dreszczowca, to ekran zapełniają fruwające demony czy gnijące zombie, jawnie nawiązujące do kultowego "Martwego zła". Nie ukrywam, że patrzy się na ten nadmiar atrakcji z niemałą frajdą. Szkoda tylko, że trzeba było na niego chwilę poczekać.
Postawienie większego akcentu na horror sprawiło, że w "Doktor Strange w multiwersum obłędu" jest trochę mniej psychodelicznych odlotów niż w poprzednich przygodach tej postaci z 2016 r. Wciąż wyczyniane są tu cuda z fizyką i geometrią, ale koncepcyjnie to trochę inne dzieła. Nie zmienia to faktu, że film Raimiego jest mimo wszystko lepiej nakręcony, bo nie uświadczymy w nim przynajmniej zbyt jawnych zapożyczeń z "Incepcji".
Niewiele za to się zmieniło, jeśli chodzi o samego Cumberbatcha - aktor wciąż musi poczekać na lepiej napisany scenariusz. Trudno sobie wyobrazić kogoś bardziej pasującego wizualnie do roli Strange’a od niego, ale wciąż Marvel nie wykorzystuje w pełni jego talentu aktorskiego. Strange jest zbyt mechaniczny i spięty – żarciki, które rzuca, są przeważnie zbyt suche. A przecież Anglik jako Sherlock Holmes był ujmująco arogancki i przewrotnie zabawny.
"Doktor Strange w multiwersum obłędu" budzi mieszane uczucia. Z jednej strony zachwyca niezwykłymi pomysłami inscenizacyjnymi, ale z drugiej razi miejscami niepotrzebną powagą i chaotycznością, bo raz jest dramatem o poszukiwaniu szczęścia, innym razem kinem akcji, by potem przejść w horror. Gdyby tylko wyrzucić dramat z tego równania, to dostalibyśmy naprawdę dobry film. A tak pozostaje nam coś, co nie do końca zaspokaja apetyt.
Kamil Dachnij, dziennikarz Wirtualnej Polski
"Doktor Strange w multiwersum obłędu" w polskich kinach od 6 maja.