"Matrix Zmartwychwstania". Powrót po 18 latach. Czy był potrzebny?
Nowa częśc kultowej serii to przede wszystkim ukłon w stronę fanów. To przyjemna dla oka nostalgiczna podróż, która nie zmieni kina akcji w podobny sposób, co pierwszy "Matrix". Są momenty, ale "Matrix Zmartwychwstania" wydaje się jedynie wprowadzeniem do… kolejnej trylogii.
Pierwszy "Matrix" z Keanu Reevesem w roli głównej trafił do kin w 1999 r. i w mgnieniu oka zyskał status dzieła kultowego. Nie dość, że spopularyzował w filmach akcji słynny efekt "bullet time", to jeszcze dał widzom sporo do myślenia. W końcu na temat tej produkcji, mocno czerpiącej z estetyki cyberpunka, powstało mnóstwo analiz krytycznych, które skupiały się chociażby na ocenie przedstawianych w niej filozofii i motywów religijnych.
W 2003 r. do kin trafiły dwie kolejne części: "Matrix Reaktywacja" oraz "Matrix Rewolucje". Te dzieła niestety mocno rozczarowały, ale przynajmniej zarobiły solidne pieniądze dla twórców. I od tamtego czasu mogliśmy myśleć, że nikt tej serii nie wskrzesi, ale w Hollywood nic tak naprawdę się nie kończy i oto mamy przed sobą czwartą część "Matriksa". Lana Wachowski powróciła do swojego najsłynniejszego dzieła po 18 latach, ale już bez udziału siostry Lily.
Zobacz: zwiastun "Matrix zmartwychwstania"
Pocieszeniem jest to, że poradziła sobie lepiej niż w przypadku dwóch poprzednich odsłon, ale niestety "Matrix Zmartwychwstania" do poziomu jedynki nie dorasta. To dzieło napędzane przez nostalgię, skierowane głównie dla fanów, którzy znają trylogię na pamięć, bo tylko oni będą chwytać każde nawiązanie. A tych jest pełno. Oglądamy chociażby sytuacje, gdy bohaterzy odtwarzają lub nawet komentują poprzednie wydarzenia (wchodzą np. do dawnego mieszkania Neo).
Większość tych scen jest podana w humorystyczny sposób. Widać to np. w sekwencjach z Morfeuszem. Z racji, że wcielił się w niego nowy aktor (Laurence’a Fishburne’a zastąpił Yahya Abdul-Mateen II), to niemal przy każdym jego wejściu widzimy go, jak powtarza, a nawet lekko wyśmiewa kwestie swojego poprzednika.
W filmie wprost dyskutuje się o… sensie zrobienia kolejnej części "Matriksa" – Neo jest twórcą gry o tym samym tytule, więc jego pracodawcy wymuszają na nim stworzenie sequela. Ba, główny bohater ma nawet swojego własnego badacza życia –Neo-loga. Żartuje się też z faktu, że postać grana przez Keanu praktycznie się nie zestarzała w ostatnich 20 latach.
Choć dla maniaków serii mogą to być atrakcyjne i zabawne wtręty, to jednak ma się wrażenie, że jest ich trochę za dużo, przez co podkopują sam film, który wygląda bardziej jak dwugodzinne wprowadzenie do następnych części, aniżeli pełnoprawna opowieść. Bywają tu ciekawe momenty, szczególnie wtedy, gdy Neo nie odróżnia rzeczywistości od iluzji, próbując opanować mętlik w głowie. Jednak nie ma w tym zbytnio fabularnego mięsa – to raczej powtórka z rozrywki. Ładnie zrobiona, ale jednak powtórka.
Nic nowego Wachowska nie pokazała także w kwestii scen akcji, choć tu można jej wybaczyć. Hollywood zdążyło już właściwie pokazać wszystko, więc ciężko wpaść na oryginalny koncept. Ale to właśnie sekwencje, w których bohaterzy biją się lub strzelają są najlepsze – w szczególności bardzo efektownie wygląda finał. Tu również jednak nie obyło się bez pewnego przekombinowania – w pewnym momencie widzimy, jak postać grana przez Neila Patricka Harrisa rozkłada "bullet time" na czynniki pierwsze.
Harris jest przy okazji jednym z jaśniejszych punktów filmu. Keanu jest jak zwykle uroczo drewniany, ale szkoda trochę, że Carrie-Anne Moss jako Trinity nie miała więcej czasu ekranowego. Za to nie sprawdza się Jonathan Groff w roli agenta Smitha – bardzo odczuwalny jest brak demonicznego Hugo Weavinga.
"Matrix Zmartwychwstania" to dziwne doświadczenie. Niby miło było wrócić do opowieści, która 22 lata temu zachwyciła świat, ale podczas seansu nie mogłem odpędzić się od myśli, że ten sequel był raczej niepotrzebny. Być może moje zdanie zmieni kontynuacja, ale trudno stwierdzić, czy powstanie. Współczesny widz zainteresowany jest już innymi historiami i może nie złapać się na tę nostalgię.
Film można oglądać w kinach od 22 grudnia.