Marvel, kino, cola, czipsy, plastik, guma i komiksy
„Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” pewnie rozbije bank, lecz warto pamiętać, że Marvel Studios dopiero niedawno oczarowało kina, prezesi Foxa stosunkowo późno zorientowali się, że na superbohaterach można zarobić, a Sony... no cóż, Sony kosiło kasę na Spider-Manie zanim konkurencja zebrała się do kupy.
A jeszcze nie tak dawno, dawno temu amerykańskie wydawnictwo chętnie odstępowało prawa do swoich herosów za grosze, oby tylko zobaczyć śmigających po ekranie trykociarzy, co skutkowało filmami jakości rozmaitej, lecz niemalże bez wyjątku niezapomnianymi.
Rok 2014 – ogromne budżety, gwiazdy światowego formatu, miliony widzów, zachwyty krytyki.
Rok 1985 – Spider-kto?
„Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz” rozbił bank, lecz warto pamiętać, że Marvel Studios dopiero niedawno oczarowało kina, prezesi Foxa stosunkowo późno zorientowali się, że na superbohaterach można zarobić, a Sony... no cóż, Sony kosiło kasę na Spider-Manie zanim konkurencja zebrała się do kupy.
A jeszcze nie tak dawno temu amerykańskie wydawnictwo chętnie odstępowało prawa do swoich herosów za grosze, oby tylko zobaczyć śmigających po ekranie trykociarzy, co skutkowało filmami jakości rozmaitej, lecz niemalże bez wyjątku niezapomnianymi.
Ameryką po mordzie
„Kapitan Ameryka” z 1990 roku to film z gatunku „miał”. Miał kosztować parę ładnych baniek. Miał trafić do kin. Miał go wyreżyserować facet od „Życzenia śmierci”. Miał być hitem. A dwa lata przeleżał na półce, po czym kupiły go telewizje kablowe.
Co jednak pozostało po ambitnych planach? Matt Salinger – syn autora „Buszującego w zbożu” – jako Kapitan Ameryka, który nie boi się ani pijącego pod pachami kostiumu, ani samego strachu, oraz brawurowa reżyseria dobrze znanego miłośnikom studia Cannon hawajskiego filmowca Alberta Pyuna.
Lektura obowiązkowa dla każdego fana kina doskonale niedoskonałego i rzecz absolutnie kultowa.
Jednooki patrol
Sam papież komiksu, Stan „The Man” Lee, nazwał go jedynym słusznym Nickiem Furym. I miał rację. David Hasselhoff jako jednooki superszpieg, któremu James Bond nie jest godzien rzemyka u sandała zawiązać, udowadnia światu, że sprawiedliwość nie jest ślepa.
„Nick Fury: Agent S.H.I.E.L.D.” z 1998 roku to film telewizyjny wyprodukowany przez studio Fox i napisany przez Davida S. Goyera – tego od „Blade'a”, „Mrocznego rycerza” oraz „Człowieka ze stali” – lecz, co najistotniejsze, rolę tytułową powierzono, grzech nie przypomnieć o tym szanownym czytelnikom, Davidowi Hasselhoffowi.
Fabuła? Kiedy terrorystyczna organizacja HYDRA wchodzi w posiadanie groźnego wirusa... Czy to ważne? gra tutaj David Hasselhoff!
Film, którego nie było
Nakręcili go i uciekł. A były to czasy, kiedy Marvel oddawał prawa do swoich postaci za paczkę fajek. Producent Bernd Eichinger z kolei chciał przytulić je na dłużej, lecz, aby zachować licencję, musiał na szybko zrealizować film z udziałem Fantastycznej Czwórki, do czego doszło w pamiętnym roku 1994.
Skaperowano oczywiście speca od hitów z budżetem nieistniejącym, Rogera Cormana, i w trymiga nakręcono, jak mówi legenda, przebój tak nieprzebojowy, że Marvel ze strachu przed pokazaniem cudacznego tworu publice odkupił wszystkie istniejące kopie, które zapłonęły radośnie na czyimś podwórku.
Film nigdy nie trafił do oficjalnej dystrybucji, studio strzeże go jak Świętego Graala, ale szara strefa zachęca do kupna nie do końca legalnego bootlega.
Serial-Man
Na zepsutym Zachodzie mieli serial, który oglądały miliony, myśmy mieli osiedlowe wypożyczalnie kaset wideo, a w nich dylogię „Człowiek-pająk podejmuje walkę” oraz „Człowiek-pająk: Wyzwanie smoka”, odpowiednio z lat 1978 i 1981, czyli po dwa odcinki owego telewizyjnego hitu posklejane w pełne metraże.
Dziś rarytas – nigdy niewydany na DVD! – traktujący o perypetiach Petera Parkera z Nowego Jorku, któremu jeszcze nie przydarzyli się flagowi złoczyńcy z komiksu, a który prał się z faszystami, karatekami oraz telepatą Madakiem.
Stan Lee nie cierpiał tego serialu, ale co on tam wie, w końcu był tylko konsultantem przy scenariuszach.
Hity z satelity
Kto miał telewizję satelitarną, ten pamięta Hulka "szprechającego" po niemiecku. Nic się nie rozumiało, ale może to i lepiej, bo warto było skupić się na akcji, a tej nie brakowało!
Serial „The Incredible Hulk” z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych z umazanym zieloną farbą Lou Ferrigno – tak, tak, tym samym, który na kulturystycznych zawodach stawał naprzeciw Arnolda Schwarzeneggera – doczekał się też kontynuacji w postaci trzech filmów pełnometrażowych, zrealizowanych na fali popularności pierwowzoru; pojawili się w nich gościnnie nawet Thor i Daredevil, a to wszystko lata świetlne przed „Avengers”.
O tym filmie nieprzypadkowo napomykamy, bo Hulk ryczał tam głosem niezapomnianego Lou. Nawet dzisiejszy Marvel nie może się obyć bez dawnego herosa.
Punisher don't text
Dolph Lundgren, świeżo opromieniony sławą z „Rocky'ego IV” i liżący rany po dotkliwej – oraz zupełnie niezasłużonej – porażce „Władców wszechświata”, z pewnością czuł, że narodził się właśnie do tej roli.
On nie gra Franka Castle; on jest Frankiem Castle. Samodzielnie napisał mogące zawstydzić Kierkegaarda monologi wygłaszane siedząc nago po turecku w mokrych, krętych, ciemnych i ciepłych kanałach pod miastem (Symbolika! Symbolika!). Może i nie ma na klacie charakterystycznej trupiej czaszki, może i jego rodzina nie zginęła w strzelaninie w parku, może i nie ma tu Jigsawa, ale jest Yakuza i mówiący rymem kloszard.
„Punisher”, czy też, jak kto woli, „Pogromca”, urozmaicił niejeden rok szkolny A.D. 1989/1990.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
Ze świecą szukać żywej duszy, która ten film oglądała. Został on wyemitowany po raz pierwszy 6 września 1978 roku o godzinie 8 wieczorem na kanale CBS i choć wydano go potem na kasetach, trudno dziś dostać choćby jedną z nich.
A niezaprzeczalnie warto, bo „Dr. Strange” to jedno z ulubionych dzieciąt Stana Lee, który nie szczędził filmowi komplementów, utrzymując, że CBS miało w rękach hit i gdyby nie równoległa emisja „Korzeni”, zrobiłby furorę. Ciekawy jest również fakt, że mało znany filmik z 1992 roku „Doctor Mordrid” z ikoną horroru Jeffreyem Combsem w roli tytułowej powstawał – przy współpracy z samym Jackiem Kirbym! – jako adaptacja komiksu o Strange'u, lecz prawa wygasły jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć.
Scenariusza było jednak szkoda i zdecydowano się na szybki recykling.
Człowiek-Coś
Na trzy lata przed „Iron Manem” powstała bodaj ostatnia jak do tej pory niskobudżetowa adaptacja komiksu Marvela, „Man-Thing” w reżyserii Bretta Leonarda, twórcy „Kosiarza umysłów” i piątej części nieśmiertelnego „Nieśmiertelnego”.
Pozmieniano co się dało w stosunku do pierwowzoru, wyszła bzdurka, ale zjadliwa, choć film przygarnął słynący z wybitnych produkcji rozrywkowych Sci-Fi Channel. Marvel się troszkę wstydziło wpuścić „Man-Thinga” na rodzime ekrany i skazało film na zesłanie do europejskich kin.
Steve Gerber, autor najbardziej cenionego komiksowego runu z Man-Thingiem zmarł kilka lat po premierze. Przypadek?
(bc/mf)