"Moonfall". Księżyc uderzy w Ziemię. Film z Polką to "grzeszna przyjemność" [RECENZJA]

"Moonfall" to coś w rodzaju "guilty pleasure". Pełno w nim przeróżnych bzdur, ale film ogląda się w miarę przyjemnie, bo od początku wiadomo, z czym mamy do czynienia. Jeśli akurat chcecie historii, na której nie trzeba myśleć, to najnowsze dzieło Rolanda Emmericha spadło wam z nieba.

"Moonfall" to kolejny film Emmericha, w którym coś z kosmosu zagraża Ziemi
"Moonfall" to kolejny film Emmericha, w którym coś z kosmosu zagraża Ziemi
Źródło zdjęć: © fot. YouTube
Kamil Dachnij

Roland Emmerich to reżyser rozmiłowany głównie w kinie katastroficznym i science fiction. W jego filmach często coś bardzo widowiskowo próbuje unicestwić naszą planetę. To nie tylko atak obcych z dwóch części "Dnia Niepodległości", ale także niszczycielskie żywioły (trzęsienia ziemi, megatsunami i erupcje wulkanu w "2012") oraz drastyczna zmiana klimatu ("Pojutrze").

Nie inaczej jest w "Moonfall". Tym razem zagrożenie ponownie przychodzi z kosmosu - tajemnicza siła wybija Księżyc z orbity i posyła go na kurs kolizyjny z Ziemią. Astronautka Jo Fowler (Halle Berry) jest przekonana, że tylko jeden człowiek - jej były kolega Brian Harper (Patrick Wilson), jest w stanie uratować planetę, która w błyskawicznym tempie musi zmagać się nie tylko z zatopieniami miast czy trzęsieniami ziemi, ale także gwałtownym zniesieniem grawitacji w określonych miejscach.

ZOBACZ TEŻ: zwiastun "Moonfall"

Nie oszukujmy się. Emmerich nie ma opinii dobrego reżysera. Jego filmy przepełnione są nie tylko niedorzecznymi sytuacjami, naukowymi i historycznymi nieścisłościami, brakiem logiki i głębi, topornymi dialogami czy papierowymi postaciami, ale także bardzo nachalną propagandą, bo to Amerykanie rzecz jasna za każdym razem ratują świat.

Nie da się ukryć, że produkcje tego twórcy jeśli już robią jakieś wrażenie, to za sprawą spektakularnej strony wizualnej. Te wszystkie sceny z tsunami o wielkości drapacza chmur napierające na miasta czy zniszczenie Nowego Jorku przez statek obcych potrafią w kinie przyjemnie przytłoczyć wielkością spektaklu. Ale ciężko jednak zapomnieć o generalnej bezmyślności jego fabuł.

W "Moonfall" nie brakuje wyżej wymienionych wad. Wszystko jest w tym filmie do bólu naciągane i maksymalnie przegięte. Bohaterowie to zbiór klisz: odhaczono zarówno przegranego życiowo samca alfa, któremu nikt nie uwierzył w to, co widział w trakcie rutynowej misji w kosmosie, jak i postać tzw. geeka (w tej roli John Bradley-West, wcześniej Samwell Tarly z "Gry o tron"), czyli nieprzystosowanego społecznie osobnika, obsesyjnie wierzącego w dziwaczne teorie spiskowe. Nie mówiąc już o innych stereotypach.

"Moonfall" to film, który nie zamęcza długim czasem trwania
"Moonfall" to film, który nie zamęcza długim czasem trwania© fot. mat. pras.

Jednak bardzo sporadycznie mankamenty pomysłów Emmericha potrafią zadziałać na korzyść jego dzieła. A tak jest o dziwo w przypadku "Moonfall", który okazuje się niezłą, popcornową zabawą, jeśli pójdziemy na film z odpowiednim nastawieniem, nie oczekując żadnych mądrości. Dodam tylko, że oparto go fabularnie na teoriach spiskowych, więc to mówi samo za siebie.

Emmerich przede wszystkim zadbał o to, byśmy ani przez chwilę się nie nudzili. Akcja nieustannie prze do przodu, z każdą minutą oferując coraz bardziej szalone pomysły inscenizacyjne. Nie ma tu niepotrzebnych dłużyzn. Przyznam, że była to dla mnie miła odmiana, bo w Hollywood zapanowała ostatnio zasada, że każdy blockbuster musi trwać po dwie i pół godziny, jak nie dłużej. Nie, nie musi. "Moonfall" ledwo dobija do dwóch godzin.

Główni aktorzy "Moonfall": od lewej John Bradley, Patrick Wilson i Halle Berry
Główni aktorzy "Moonfall": od lewej John Bradley, Patrick Wilson i Halle Berry© fot. mat. pras.

Co ciekawe, film jakby nieświadomie okazuje się być rewersem "Nie patrz w górę". Każdy, kto widział hit Netfliksa, pamięta pewnie, że tam informacja o tym, że w Ziemię uderzy kometa, nie zrobiła większego wrażenia na ludzkości, która bardziej interesowała się losami związku celebrytów. Choć rozumiem, że satyra Adama McKaya miała na celu obnażyć to, jak nieczule podchodzimy do globalnego ocieplenia, to jednak jego analogia była zupełnie nietrafiona.

O dziwo dobrze pokazuje to "Moonfall". Gdy informacja o potwierdzonej kolizji Księżyca z Ziemią przedostaje się na zewnątrz, ludzie wpadają w panikę. Załamuje się społeczny porządek – ci, co akurat nie uciekają w bezpieczne miejsce, kradną na potęgę. McKay najwidoczniej zapomniał o tym, że wyznaczone na konkretną datę uderzenie ogromnego obiektu w naszą planetę nie jest tym samym wydarzeniem, co odłożone w czasie skutki katastrofy klimatycznej. Może ten Emmerich nie jest do końca taki głupi?

Myślę, że każdy, kto widział i przy okazji dobrze bawił się na którymś z katastroficznych filmów Emmericha, będzie się tu czuł jak ryba w wodzie. Reszta widzów może kręcić nosem, ale szczerze mówiąc wolę już takie "guilty pleasure" niż nadęte i skandalicznie rozciągnięte usypiacze w stylu "Eternals". Tu przynajmniej nikt nie oszukuje, że oferuje mi coś, czego nie ma.

Na koniec tylko dodam, że w filmie zagrała Carolina Bartczak, kanadyjska aktorka, która ma polskie korzenie. Jej rodzice uciekli z Polski w czasie stanu wojennego. Bartczak ma typowo drugoplanową rolę, ale zawsze miło się widzi jakiekolwiek polskie akcenty w dużej Hollywoodzkiej produkcji.

Źródło artykułu:WP Film
filmzagładaksiężyc
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (48)