"Mroczna wieża": taka piękna katastrofa. Recenzja adaptacji opus magnum Stephena Kinga. Jest gorzej niż myśleliście
Na początek dwie zagadki. Pierwsza: ilu scenarzystów potrzeba, żeby napisać świetny scenariusz? Raczej mniej niż czterech. Druga: czy film, który określają następujące gatunki: horror, science fiction i fantasy oraz western okaże się tym, czemu warto poświęcić ponad półtorej godziny życia? Wysoce wątpliwe. Odpowiedzi na oba pytania to również jedna z najkrótszych możliwych recenzji "Mrocznej wieży" duńskiego reżysera Nikolaja Arcela.
Opus magnum Stephena Kinga, cykl 7 powieści spisanych na prawie 4 tys. stron, został poszatkowany i ściśnięty w półtoragodzinnym filmie Arcela, który po sukcesach w Europie debiutuje w Stanach. Trzeba przyznać, niezbyt rozsądne posunięcie. Za duży budżet (choć jeszcze nie kosmicznych rozmiarów), obsada zbyt gwiazdorska, materiał wyjściowy niezwykle obszerny. To się nie miało prawa udać. Historia zna podobne przypadki, jak choćby niesławny "Bardzo dziki Zachód" Sonnenfelda z 1999 r. czy koszmarnych "Kowbojów i obcych" Favreau z 2011 r. A jednak pora na powtórkę, choć efektów pewnie wolelibyśmy uniknąć.
Ojciec Jake’a Chambersa – strażak, zginął w czasie akcji ratunkowej. Od tego czasu chłopca nawiedzają mroczne wizje, w których pojawiają się ogień, mrok i dwie sylwetki: Rewolwerowca (Idris Elba)
i Waltera, mężczyzny w czerni (Matthew McConaughey)
. Podczas gdy matka i ojczym Jake’a widzą w tym zaczątki choroby, chłopak jest zdeterminowany, by dowiedzieć się, kim właściwie są i skąd do niego przychodzą tajemnicze postaci. Podążając tropem mrocznych snów dociera do nieprzyjaznego równoległego świata, nad którym góruje tytułowa wieża. Tylko dzięki jej istnieniu udaje się zapobiec ostatecznej apokalipsie, choć to tylko kwestia czasu.
Nikolaj Arcel podszedł do postawionego przed nim zadania niezwykle ambitnie. Musiał zdawać sobie sprawę, ilu twórców przed nim zrezygnowało z tego przedsięwzięcia (reżyserię zaproponowano m.in. J.J. Abramsowi czy Ronowi Howardowi)
, a także ile materiału trzeba ogarnąć i twórczo zagospodarować. Tymczasem jego pierwszy i podstawowy błąd polegał na tym, że zabrakło mu ostatecznie wiary w siebie i własne umiejętności. Gdyby myślał jak przeciętny amerykański reżyser na planie superprodukcji, pewnie od razu zabierając się za "Mroczną wieżę", przewidziałby co najmniej trzy sequele. Mając taką świadomość, podzieliłby sobie książki Kinga i spokojnie zabrał za ekranizację na przykład pierwszych dwóch tomów. Pozwoliłoby to i jemu, i widzom przyzwyczaić się do wykreowanego w wyobraźni autora świata, nabrać śmiałości w kontakcie z nietuzinkowymi bohaterami, zobaczyć świat oczami wchodzącego w dorosłość nastolatka przeżywającego swoją osobistą traumę. To i tak aż nadto! Tymczasem Arcel rzuca widzów na głęboką wodę zakładając (niesłusznie), że wszyscy czytali powieści albo chociaż wiedzą mniej więcej, czego mogą się spodziewać. Wybierając poszczególne wątki i postaci oraz maksymalnie skracając i uproszczając historię, sprowadził ją praktycznie do poziomu opowiastki dla młodzieży. Misternie zbudowany przez króla horroru świat stał się płaski, chaotyczny i nieciekawy. King musi być wściekły.
Drugi błąd związany jest natomiast z kwestiami obsadowymi. Oczywiście magnesem na publiczność od początku miał być "między-wymiarowy" pojedynek Elba – McConaughey. Obaj uznawani są za najbardziej utalentowanych aktorów swego pokolenia, a każdy z nich przechodził lepsze i gorsze momenty w karierze. Do tej pory jednak zawsze udawało im się wyjść z opałów obronną ręką. Tymczasem obsadzenie McConaugheya w roli złowrogiego magika to zwykłe nieporozumienie. Zamiast budzić strach i powodować koszmary senne, wygląda jakby właśnie zszedł ze sceny swojego show w Las Vegas albo urwał się na chwilę z planu "Iluzji 3" (gdyby miał w planach tam wystąpić). Elba z kolei, znany ze swego ulicznego swagu i chuligańskiego uroku, potraktował rolę Rewolwerowca śmiertelnie poważnie. Zero luzu, frywolności, zabawy formą. Tę postać mógłby na dobrą sprawę zagrać ktokolwiek inny i nie byłoby widać specjalnej różnicy. Po raz kolejny mamy za to dowód na potwierdzenie tezy, że Hollywood nie potrafi zagospodarować talentu Idrisa i jego charyzmy oferując mu pełnokrwiste role, na jakie zasługuje.
*"Mroczna wieża" razi dosłownością, a jednocześnie staje się nowym synonimem kompletnego braku spójności. Tę nieuniknioną porażkę można tłumaczyć po prostu zwykłym brakiem zdecydowania po stronie twórców. *Skoro bowiem powierzyło się debiutującemu za oceanem reżyserowi pracę nad ważnym blockbusterem, trzeba było też zorganizować odpowiednie środki na realizację śmiałych wizji. Producenci zaufali Duńczykowi jednak połowicznie. Wyłożyli "tylko" 60 milionów dolarów, co na hollywoodzkie standardy stanowi kwotę niespecjalnie wygórowaną. Straty na szczęście nie będą więc bardzo dotkliwe. Bo to, że będą – to pewne.
Ocena: 4/10
Magdalena Maksimiuk