RecenzjeMy name is Kloss. Hans Kloss

My name is Kloss. Hans Kloss

W tym starciu z legendą stawka rzeczywiście była wysoka. Czy Vedze udało się tchnąć w Klossa – ikoniczną postać polskiej kultury - życie? Tak, choć pełnego oddechu nie starczyło mu na cały film. Jednak jedno jest pewne: Kloss is back. And he's very cool.

16.03.2012 16:37

Te amerykanizmy nie są wynikiem braku (polskiego) języka w gębie, a naturalną reakcją na nawiązującą do amerykańskich gatunkowych dzieł formuły. Sam Patryk Vega mówi o tym otwarcie. I, zgodnie z jego deklaracją, film rzeczywiście łączy kino wojenne (w tle brzmią „Komandosi z Navarony” czy „Tylko dla orłów”) i szpiegowskie z „przygodówką” w stylu „Poszukiwaczy zaginionej arki” (1981) Stevena Spielberga.

Przejrzysta konstrukcja „Klossa...” pomaga w śledzeniu momentami dość skomplikowanej, retrospektywnej narracji. Akcja toczy się bowiem dwupłaszczyznowo. W partiach retrospektywnych mamy rok 1945. Stacjonujący w Koenigsbergu J-23 (Tomasz Kot) wpada na trop skarbu zrabowanego przez nazistów. Próbuje pokrzyżować plany wroga, jednocześnie ocalić życie pięknej Elsy (Marta Żmuda-Trzebiatowska). Na te wydarzenia patrzymy z perspektywy lat siedemdziesiątych, kiedy to, w efekcie skomplikowanego zbiegu wydarzeń, Kloss (Stanisław Mikulski) i Brunner (Emil Karewicz) spotykają się ponownie. Okazuje się, że wiele tajemnic z przeszłości czeka jeszcze na wyjaśnienie...

Vega bawi się konwencją. Nie jestem pewna, czy do końca świadomie – ale najważniejsze, że efekt jest przyjemny. „Kloss...” w pełni wygrywa swoją gatunkowość, czerpie z niej, ale też często nagina schematy i wzory. Czasami – chyba niezamierzenie - sposób opowiadania przechyla się w stronę groteski, co upodabnia niekiedy „Klossa...” do „Allo, Allo”. Taką lekturę filmu uprawomocnia dość slapstickowa gra niektórych aktorów. Na komediową interpretację szczególnie zapracowały panie. Elsę i Ingrid Marta Żmuda-Trzebiatowska i Anna Szarek grają z emfazą godną doświadczonych kabareciarzy z epoki kina niemego. Tak, czasami Vega „przegina” pastiszowy ton (trzeba doczekać zakończenia, żeby zrozumieć to w pełni). Mimo to „Kloss...” to dwie godziny (prawie!) niczym niezmąconej dobrej zabawy.

Imponuje staranność, z jaką reżyser podszedł do procesu realizacji. Opłaciły się nowoczesne metody pracy i technologie, o których wspominał na konferencji prasowej. W dynamicznych scenach walk, podczas wybuchów, w komputerowych animacjach widać stojące za nimi długie godziny pracy, profesjonalizm i przemyślaną koncepcję. Efekty wizualne są bardzo zadowalające.

Obsada to, poza wymienionymi już wyjątkami, plejada aktorskich pereł. Doskonale w swojej dawnej roli odnajduje się Stanisław Mikulski, którego Kloss jest pierwszym chyba w polskim kinie ponad siedemdziesięcioletnim herosem kina akcji. Jeszcze lepszy jest Emil Karewicz. Posiwiały Brunner to najzabawniejszy czarny charakter w całym filmie – naprawdę uroczy nazista. Nie zawodzą „młodzi”. Vega zdecydował się obsadzić główne role na przekór pierwszym instynktom. Tak więc utleniony Tomasz Kot odchodzi od swojego komediowego emploi i wciela się w bohatera kina akcji, legendarnego J-23. Doskonała charakteryzacja pomaga mu wlać w leciwy mit polot i humor, jest trochę jak James Bond w mundurze. Za to szarmancki blondynAdamczyk gra wąsatego, mrocznego bruneta Brunnera. I robi to doskonale! Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że aktywna reprezentacja znanych z polskich seriali twarzy będzie przeszkadzać. Ale nawet aktorom z trzeciego planu udaje się stworzyć interesujące i błyskotliwe mikro-kreacje. Doskonali są szczególnie etatowy esbek polskiego kina Piotr Głowacki (tu także w służbie aparatu państwowego) i Janusz Chabior jako jego kolega ze służby Socha.

Wielbiciele serialu mogą nowego „Klossa...” nie polubić. Za to młodsze pokolenie dostało pierwszy od dawna ładnie opakowany i niegłupi film osadzony w polskiej historii. To całkiem udany prezent. Aż szkoda, że wzorem innych bohaterów kina akcji, nowy Kloss nie dostał żadnej kultowej linijki w stylu „Hasta la vista, baby” z „Terminatora 2” (1991) czy „You talkin' to me?” z „Taksówkarza” (1976) - byłby jeszcze bardziej „cool”... Biorąc pod uwagę otwarte zakończenie filmu, Vega ma wszelkie szanse nadrobić to – i kilka innych - niedociągnięć w kolejnej części.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)