"Naznaczony: Czerwone drzwi". Zobaczcie koniecznie... jeśli lubicie odgrzewane kotlety
Nie dajcie się zwieść. Demony w kinie nigdy nie umierają, nawet jeśli usilnie próbuje się nas o tym przekonać. Zawsze przyjdzie czas, kiedy księgowy wielkiego hollywoodzkiego studia da znać, że już pora, by po raz kolejny opowiedzieć tę samą znaną i przewidywalną historię.
Rodzina Lambertów mierzyła się z istotami zamieszkującymi Otchłań dwukrotnie. Finałem tego przerażającego starcia było wyparcie wszystkich wspomnień z nim związanych. Przypomina o tym prolog filmu "Naznaczony: Czerwone drzwi". Dziewięć lat po wydarzeniach z drugiej części serii, tata Josh (Patrick Wilson) i syn Dalton (Ty Simpkins) dalej niczego nie pamiętają, a na dodatek nie dogadują się ze sobą. Ich rodzina już dawno się rozpadła za sprawą rozwodu, okazji do spotkania się całą grupą jest niewiele, a jeśli już, to są one smutne, tak jak pogrzeb seniorki rodu. Symboliczny koniec daje jednak nadzieję na nowe otwarcie.
Dalton niedługo rozpoczyna studia, a Josh zobowiązuje się, by go na nie zawieźć. Próba poprawienia relacji wypada średnio, ale to nic w porównaniu z kłopotami, jakie znów czekają Lambertów. Tak się wygodnie składa, że obdarzony talentem malarskim Dalton zapisuje się na zajęcia artystyczne do słynnej pani profesor, która podczas wykładów stosuje technikę, którą można by określić mianem hipnozy. Nie potrzeba dużo czasu, by Dalton ponownie odwiedził Otchłań nieświadomy tego, co spotkało go tutaj w przeszłości.
Rzeczą, która przysparza twórcom kontynuacji popularnych mainstreamowych franczyz horrorowych najwięcej problemów, jest… stworzenie pierwszego filmu, który zasłuży na miano hitu. Kiedy uda się to osiągnąć, prowadzenie danej historii w kolejnych częściach jest już proste i można ją ciągnąć w nieskończoność. Trzeba tylko pamiętać, by co jakiś czas tworzyć prequele i kolejne spin-offy w oparciu o motyw czy postać, która pojawiła się w głównej serii. A potem można wrócić do kręgosłupa historii i snuć ją dalej.
"Naznaczony: Czerwone drzwi" znakomicie wpisuje się w ten przepis na sukces. Po raz kolejny opowiada tę samą historię rodziny Lambertów mierzących się z istotami zamieszkującymi Otchłań i nie dba o to, by za wiele zmieniać w sprawdzonej formule.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Formuła, o której mowa, idealnie nadaje się do jeszcze jednej rzeczy, którą wprowadzają także "Czerwone drzwi". To idealny poligon doświadczalny dla znanego aktora, który chciałby spróbować swoich sił w reżyserii. W tym przypadku padło na gwiazdę "Naznaczonego", Patricka Wilsona, dla którego film, który od piątku można oglądać w polskich kinach, jest debiutem reżyserskim.
Za swoje zasługi dla cyklu Wilson otrzymał dobrze nastrojoną machinę produkcyjną, w której niewiele mógł zepsuć. Mógłby oczywiście pokusić się o próbę majstrowania z samograjem, ale w przypadku tego typu filmów w gestii reżysera nie pozostaje wiele do gadania. Szczególnie jeśli mowa o aktorze próbującym sił w reżyserii.
Naznaczony: czerwone drzwi - pierwszy zwiastun
Korzyści z takiego podejścia do sprawy są obopólne. Producenci zarobią, Wilson będzie miał solidne kino w swoim reżyserskim portfolio. Bo przecież "Naznaczony: Czerwone drzwi" to solidne kino i tego mu odmówić nie można. Franczyza stworzona przez Leigh Whannella nie zrobiła kariery dlatego, że miała szczęście. Na sukces zapracowała sama, a teraz już tylko zbiera profity. Tym razem pomógł w tym Wilson, ale nie dajmy się zwieść, ktokolwiek doświadczony w kinie stanąłby za kamerą, stworzyłby dokładnie taki sam film.
Dlatego też wydaje się, że na produkcjach takich jak "Naznaczony: Czerwone drzwi" korzystają wszyscy oprócz widzów. Ci, zwiedzeni znanym tytułem, oczywiście zjawią się pełni nadziei w kinach, nawet jeśli wiedzą, że po seansie znów dojdą do tych samych wniosków, co w przypadku poprzednich odsłon serii. Obiecano im coś nowego, a zaprezentowano to samo. Ale to filmowi w reżyserii Wilsona wystarczy. Gatunek horroru jest idealny, jeśli chodzi o wywołanie… uśmiechu na twarzy producenta. Kosztuje niewiele, zarabia dużo.
"Naznaczony: Czerwone drzwi" to film dla widzów, którzy lubią odgrzewane kotlety i oglądanie tej samej historii jeszcze raz. Powtórzę po raz kolejny: to solidne i dobrze zrealizowane kino, które nie wygląda na tani paździerz i w którym grają zdolni aktorzy. Ba, można w nim znaleźć dwie bądź trzy oryginalne i interesujące sceny. Nie oferuje jednak niczego więcej niż poprzednie odsłony cyklu.
Fabuła rozwija się według utartego schematu, który można uprościć do podbudowy i następującego po niej nagłego jumpscare’u. To mogło się sprawdzić dwadzieścia lat temu. Obecnie widzowie są świadomi tej techniki na tyle, że dobrze wiedzą, kiedy zasłonić… najlepiej uszy. Zabieg ten dziś wypada tanio i banalnie.
Szczególnie na tle naprawdę wolno rozwijającej się akcji odhaczającej kolejne niezbędne punkty prowadzące do wielkiego finału. Owszem, historia Lambertów została w tej odsłonie cyklu zgrabnie zamknięta i jest to film, który skutecznie czerpie z poprzednich części, ale nie zmienia to tego, co najbardziej straszy z ekranu: nudy.
Co być może interesujące, "Naznaczony: Czerwone drzwi" najlepiej wypada jako film o ojcostwie, dorastaniu, wyfruwaniu z gniazda i powinnościach rodzicielskich. Metafora jest tu aż nadto czytelna. Młody, wchodzący w dorosłość zbuntowany chłopak, przed którym ujawniają się wszystkie okropieństwa prawdziwego świata i ojciec, który dzierży przed nim oświetloną latarnię. Pytanie tylko, czy ktokolwiek, wybierając się do kina na horror, chce dostać film o trudnych relacjach pomiędzy ojcem i synem?
Łukasz Kaliński, Quentin.pl
W najnowszym odcinku podcastu "Clickbait" żegnamy Harrisona Forda, znęcając się nad nowym "Indianą Jonesem" i płaczemy po Henrym Cavillu, ostatni raz masakrując "Wiedźmina" z jego udziałem. Możesz nas słuchać na Spotify, w Google Podcasts, Open FM oraz aplikacji Podcasty na iPhonach i iPadach.