O człowieku, który kulom się nie kłaniał
Postanowiłem napisać o filmie *„The Hurt Locker” (polski podtytuł „W pułapce wojny”) jeszcze przed rozdaniem Oscarów, bo po rozdaniu Oscarów będą pisać o nim wszyscy i to w stylu: „Dawid pokonał Goliata, film niskobudżetowy wielkie widowisko, a była żona, Kathryn Bigelow byłego męża, Jamesa Camerona”.*
06.07.2010 17:38
Chyba że nie pokona, wtedy będą pisać odwrotnie. Nie sądzę jednak, by ta rywalizacja była tutaj najważniejsza. Owszem, „The Hurt Locker” jest - z oscarowego punktu widzenia – fenomenem. Rzadko bowiem się zdarza, by Amerykańska Akademia zwracała uwagę na film aż tak „wiekowy”. Miał on swoją premierę we wrześniu 2008 roku na festiwalu w Wenecji, a do kin w Stanach trafił w czerwcu roku 2009. Do naszych kin, jak wiadomo, nie dotarł i dopiero po nominacjach pospiesznie wydano go na DVD.
Kathryn Bigelow jest też dopiero czwartą kobietą nominowaną do Oscara w kategorii „najlepsza reżyseria” i być może, będzie pierwszą, którą tego Oscara dostanie. Czy to powód do radości? Znak, że coś się zmienia w konserwatywnym Hollywoodzie? Po części tak, ale tylko po części.
Bigelow jest bowiem twórczynią bardziej męską niż wielu amerykańskich facetów-reżyserów. Jej specjalność to, rzekłbym, wręcz ekstremalnie męskie kino akcji („Na fali”, „K-19”). Także „The Hurt Locker” - choć tym razem nakręcony bez udziału gwiazd i w reporterskim stylu – cały jest zanurzony w świecie przemocy, adrenaliny i mundurów. Kobiety przewijają się tutaj gdzieś na dalekim tle, a męscy bohaterowie uciekają przed nimi do swojej wojskowej, homospołecznej wspólnoty.
Czy Bigelow wnikliwie ten świat analizuje i przygląda mu się z krytycznym zacięciem? Proponuje jakieś alternatywy wobec niego? Nie. Trudno pozbyć się wrażenia, że Bigelow bardzo stara się, byśmy podczas oglądania jej filmów zapomnieli, jakiej jest płci, a potem uznali, że zrobiła je „tak dobrze, a nawet lepiej” niż zrobiliby to mężczyźni. W przedrukowanym w ostatnim „Forum” artykule z brytyjskiego pisma „New Statesman”, John Pilger, pisząc o „The Hurt Locker”, ujmuje rzecz wprost: „Cóż za obelga – że kobieta jest fetowana za film przepełniony iście męską przemocą”. Główny bohater, William James (Jeremy Renner) to saper, a zarazem człowiek, który nie może żyć bez ryzyka. Wojna, niebezpieczeństwo, sytuacje grożące utratą życia nakręcają go jak narkotyk. W Iraku rozbraja gołymi rękami bomby, ściga po ciemnych uliczkach zamachowców i, niczym generał Karol Świerczewski, „kulom się nie kłania”. Jego brawura spotyka się z krytyką kolegów z oddziału, nie zawsze też się sprawdza w akcjach, ale generalnie, więcej z
Jamesa pożytku niż szkody. Bodaj tylko w jednej scenie – gdy naszego nabuzowanego bohatera z bronią w ręku wygania z domu za pomocą tacy Arabka – Bigelow wprowadza element kobiecej „kontrnarracji” wobec opowieści o nieustraszonym saperze. Ale to tylko epizod.
Muszę przyznać, że James ze swoim głodem adrenaliny, jest dla mnie kimś tak totalnie obcym, że aż fascynującym. Widać, że również Bigelow traktuje go z pewnym dystansem, jako jednak swoiste dziwo, nawet na tle innych saperów. Tak więc, to nie brak kobiecych elementów niepokoi mnie w „The Hurt Locker”, lecz coś innego. Wspomniany John Pilger pisze o tym dosadnie: „Ten film to kolejna odsłona psychopatycznego napawania się przemocą w czyimś kraju, gdzie śmierć milionów popada w filmowe zapomnienie”.
No właśnie! Ten film to kolejna opowieść o dylematach dzielnych amerykańskich chłopców służących swojej ojczyźnie w dzikim kraju. Nawet przez moment nie wspomina się, że Amerykanie w Iraku są jednak okupantami. Że to oni są tutaj obcy, że są przyczyną, a często i sprawcami przemocy. Nic się z filmu nie dowiemy o podziałach w irackim społeczeństwie, o sytuacji politycznej i społecznej kraju po upadku Husajna, o codziennym życiu jego mieszkańców (poza faktem, że niektórzy z nich handlują pirackimi DVD), o przyczynach nienawiści wobec zachodnich wojsk.
Tubylcy przedstawieni zostali jako groźna, anonimowa masa (żołnierze amerykańscy przecież nie rozróżniają ich twarzy). Zgraja oszustów, spiskowców, morderców, którzy nie wahają się zabić dziecko, a potem zaszyć w jego ciele ładunek wybuchowy albo wykorzystać cywila, ojca rodziny jako żywą bombę. Trochę to, delikatnie rzecz ujmując, uproszczony obraz.
Pilger przywołuje casus, opartego na faktach, filmu Briana de Palmy „Redacted” (2007) opowiadającego o zgwałceniu i zamordowaniu irakijskiej nastolatki przez amerykańskich żołnierzy. Nagrodzony na festiwalu w Wenecji (a także przez Amnesty International) wszedł w Stanach do wąskiej dystrybucji i szybko zniknął z kin. W przeciwieństwie do „The Hurt Locker” nie dostał nawet pół nominacji do Oscara. Niezależnie więc od tego, komu w tym roku przypadną statuetki – Bigelow czy Cameronowi – Oscary pozostaną Oscarami. Czyli narcystyczną nagrodą amerykańskiego przemysłu filmowego, promującą amerykańskie wartości i amerykańską ignorancje. By nie rzec, pogardę wobec innych nacji i... kinematografii.